Witam. Dzisiaj będzie trochę o nowościach i o tym, co w
niedługim czasie zostanie wydane. Skupię się na czterech zespołach, by nie
rozpisywać się na niewiadomo ile zdań.
The Rolling Stones ostatnio zaczyna obdarowywać fanów
oficjalnymi bootlegami. Pod koniec zeszłego roku cieszyliśmy się koncertem z
europejskiej trasy promującej płytę „Goats Head Soup” – „The Brussels Affair”.
Jak się okazało, nie kazano nam czekać długo na następny zremasterowany
(wystarczy porównać jakość dźwięku ze znanych nieoficjalnych wydawnictw z tym,
co otrzymujemy teraz) występ. „Hampton Coliseum [live 1981]” wydany dosłownie
kilka dni temu, przynosi nam ostatni koncert na amerykańskiej trasie promującej
„Tatoo You” i przy okazji „Emotional Rescue” wydany rok wcześniej (panowie ze
Stonesów nie zawsze chcieli promować nowo wydany album). Co można powiedzieć o
tym wydawnictwie? Jest świetną alternatywą dla „Still Life (1981 An American
Concert)”, które nie dość, że jest połatanym koncertowym składakiem, to trwa
zaledwie 40 minut. W przypadku występu z Hampton, mamy do czynienia z pełnym
zapisem (ponad 2h!) wydarzenia, co stanowi kompletną pamiątkę z pierwszej, tak
ogromnej trasy Stonesów. O zawartości nie ma co pisać, ponieważ już sama nazwa
zespołu daje gwarancję show na minimum przyzwoitym poziomie. Wtajemniczeni
fani, powinni znać koncert również z zapisu video. Mniej wtajemniczeni, na
pewno widzieli „Satisfaction”, który stanowi swego rodzaju teledysk. Dlaczego o
tym wspominam? Podczas wykonywania ostatniego na trasie kawałka, na scenę
wtargnął fan, który zaczął biec w stronę Micka Jaggera. Niby nic nowego. Na
prawie każdym koncercie zdarzają się takie sytuacje. Tutaj jednak, akcja
zakończyła się w połowie drogi, kiedy Keith Richards obronił kolegę, rzucając
się z gitarą na biednego fana. Cała sytuacja wygląda przekomicznie i choćby
przez to, mówiąc „koncert z Hampton z 1981”, widzimy Keitha tłuczącego gościa.
Ile kosztuje luksus posiadania takiego bootlega? 7 dolarów za mp3 i 9 dolców za
flaca. Nie uważam to za jakiś ogromny wydatek, jeśli przyjąć zasadę, że nowa
idea Rolling Stones z wydawaniem archiwalnych nagrań zaczyna już bić na łeb ich
wydawnictwa koncertowe, wydawane na CD. Mam nadzieję, że koncerty z każdej ich
trasy zostaną nam udostępnione i że będziemy mogli się cieszyć czystą magią
rock’n’rolla.
Teraz może coś czasie teraźniejszym. Van Halen. Znacie? Kto
by nie znał takich kawałków jak „Jump”, „Ain’t Talkin’ ‘bout Love”, „Panama”
czy coveru grupy The Kinks „You Really Got Me”. Otóż, po 28-latach, grupa ze
swoim pierwszym wokalistą (Davidem Lee Rothem) wydaje nowy album, który
premierę miał 7-go lutego. „A Different Kind of Truth”. Jakieś tło historyczne?
Chyba nie ma sensu, ponieważ panowie zgrywali się przez ostatnie kilka (chyba
5) lat na koncertach i nie ma co już prać brudów. Pogodzili się, to
najważniejsze. Miejsce Mike’a Anthony’ego zajął syn Eddiego Van Halena,
Wolfgang, a poprzednicy (Mike i Sammy Hagar – wokalista) również dobrze się
mają w swojej supergrupie – Chickenfoot. I wszyscy są szczęśliwi! A jak sprawa
ma się z albumem? Nie jest zły, ale też nie jest jakimś wybitnym osiągnięciem.
Ze dwa-trzy świetne rockery, kilka średniaków i może ze dwa zapychacze. Szkoda,
że przynajmniej połowa albumu to starocie. Jakieś skrawki pomysłów, demówki,
czy co tam chłopaki kiedyś (korzenie niektórych piosenek sięgają połowy lat ’70)
stworzyli i zdecydowali się nie ruszać tego nigdy więcej. Ruszyli i aż ciśnie
się na usta pytanie: tylko na tyle was stać? Skoro po tylu latach zbieramy się
nad stworzeniem nowej płyty z premierowym materiałem, to ściśnijmy poślady i
napiszmy coś nowego, a tutaj to tak do końca nie wiadomo ile tego nowego
materiału mamy. Wielka szkoda. Może zachcą kiedyś nagrać następcę „Kind of
Truth” i tym samym udowodnią, że potrafią nadal tworzyć świetne kawałki, jak za
dawnych lat. Na koniec, czy warto brać się za ten album? Warto. Chociażby dla
takich kawałków jak „Tatoo”, „She’s the Woman”, „You and Your Blues” czy „Blood
and Fire”. Nie jest to zła płyta. Na pewno porwie, ale nie porozrywa.
Teraz o tym, co nadchodzi.
The Darkness (którzy się ostatnio reaktywowali) i Bruce
Springsteen ze swoim The E Street Band podzielili się ostatnio swoimi singlami
(jeśli to można tak nazwać). U tych pierwszych jeszcze nie wiadomo co będzie
promowało, ale kawałek („Nothing’s Gonna Stop Us”) daje nadzieję na porządny,
gitarowy album w duchu debiutu („Permission to Land”). Mam nadzieję, że
chłopaki zechcą odwiedzić nasz kraj, choćby na jeden koncert w jakimś małym
klubie. Doświadczyć ich na żywo to dopiero przeżycie. Bruce za to, zaczął
promować przyszły album („Wrecking Ball”) piosenką pt.”We Take Care of Our Own”.
Uważam, że 6-go marca otrzymamy najlepszą od czasu „The Rising” płytę Bossa. Nie
zrozumcie mnie źle. Uwielbiam wszystkie (Em… zdecydowaną większość) albumy
Bruce’a, ale jego ostatnie dzieła trochę bladły po jakimś czasie. Mam nadzieję,
że tym razem tak nie będzie. Czekam z niecierpliwością na premierę.
Pozdrawiam!