poniedziałek, 14 maja 2012

IRA - 25 lat. Cz. 3


Irę dzielę na dwie ery: erę przed rozpadem i erę po powrocie. Oryginalne, wiem... Nie ukrywam, że kamień spadł mi z serca, gdy kończyłem pisać ostatnią część. Tak jak grupie potrzebna była przerwa, powiew świeżości, jakiś pierwiastek, który tchnie w nich nowe życie, tak i ja potrzebowałem przejścia do nowej ery zespołu. Lata 1997-2001 to solowy sukces Artura Gadowskiego, który za namową Marka Kościkiewicza rozpoczął samodzielny bieg po laury. Na dzień dobry, zaśpiewał w piosence "Szczęśliwego Nowego Yorku" do filmu o tym samym tytule, a rok później wydał pierwszy solowy album ("Artur Gadowski"). Czy zapomniał i swojej macierzystej kapeli? Sądząc po obecności Łukaszewskiego na albumie, oraz Owczarka i Sujki w składzie koncertowym, chyba nie. Hity? Poza kompozycją Kościkiewicza, sztandarowym przebojem Gadzia jest na pewno "Ona jest ze snu". Oba, do dzisiaj są grane ku uciesze publiczności na koncertach Iry. Druga płyta Artura już nie powala, ba, wzbudza mnóstwo kontrowersji. Wokalista trochę "upopowił" brzmienie, chociaż nadal mówimy o muzyce rockowej. Z ręką na sercu, gdybym nie musiał jej teraz przesłuchiwać, to nie dałbym rady wymienić nawet jednego kawałka z "G.A.D.a". Nie jest to jednak wpis o Gadowskim, a o Irze, dlatego przejdę zgrabnie do 2002 roku i pierwszej płyty po powrocie.


"Tu i teraz". Tytuł z jednej strony mówiący "oto jesteśmy", z drugiej zamykający usta malkontentom i ortodoksyjnym (jak się później okaże) fanom. Ira jest w takim miejscu, po różnych (m.in. odejście Płucisza i Łukaszewskiego) przejściach, doroślejsza, dojrzalsza, nie mająca potrzeby grania piosenek w stylu "Mój dom", czy "Znamię". To jaka jest ta płyta? Ładna. Cholernie popowa (być może miała na to wpływ obecność Zbyszka Suski z Carpe Diem), ale ja taki pop lubię. Nie ukrywam, że kiedyś nie dałem rady przejść przez pierwszy kawałek, ale i ja dojrzałem do akceptacji tego materiału i co więcej, bardzo go polubiłem. Faktycznie, zespół postanowił odświeżyć swoje brzmienie (wygląd tez, ale nie odbiegajmy od muzyki), ale to nadal brzmi jak Ira. Jest więcej ballad (w tym jedna perła, ale o niej później), jest trochę elektroniki (ok, to jedyna rzecz, która do dzisiaj mnie wkurza), ale są też rockowe, energiczne numery, tyle, że nie czerpiące z dziedzictwa Iry, a ustanawiające nową jakość. Teksty również są dojrzalsze, lepsze, w niektórych przypadkach broniące się bardziej od samej muzyki. Jak prezentuje się sama zawartość "Tu i teraz"? Album rozpoczyna introdukcja złożona ze zmontowanych odgłosów ulicy, słyszymy wiadomości, a po tym krótkim wstępie, rozpoczynamy jazdę. Ok, może "Mój kraj" nie jest bliźniakiem "Mojego domu", ale do gorzkiego tekstu opisującego Polskę AD 2002, muzyka pasuje idealnie. Co więcej, albo inaczej... Smuci fakt, że tekst jest nadal aktualny. "Mocny", jak sam tytuł wskazuje, jest... mocny. Rażą trochę te syntezatory, ale nie jest najgorzej. Tekst mówiący o uzależnieniu od... a to już zespół pozostawił słuchaczom, jak to sobie zinterpretują. Generalnie początek płyty nastawia pozytywnie do reszty piosenek. I tutaj pojawia się pierwszy klops. "Nie szukam jej" to czysty pop. Mnóstwo elektroniki, pojawiają się kobiece chórki. Gdyby nie głos Gadowskiego, pomyślałbym, że ktoś robi sobie jaja. Ok, widać w tym kierunku podąża zespół. "Supertajna lista pytań" mimo już bardziej rockowego charakteru (jednak cały czas siedzimy w granicy popu), sytuacji nie poprawia. Ładne to, nadaje się do radia i w ogóle, ale może razić. Lepiej się zaczyna robić przy "Cały ja" i jeśli mówimy o dobrym pop-rocku, to tutaj nie mam żadnych zastrzeżeń. "Skończone" i "Niewinny" (ballada i rocker) przemykają niezauważone i rozpoczyna się piosenka, która podzieliła na tamte czasy fanów Iry. "Bez Ciebie znikam" jest spokojną balladą z mocniejszym refrenem, świetnym (jak na tę stylistykę) tekstem, zapadającą w pamięć melodią (czy to refren, czy zwrotka), ale... Jest jedno "ale. Przeraża trochę takie odejście od czystego rocka. Osobiście wolę ten kawałek w wersji koncertowej, gdy możemy już na serio mówić o klasyku, a nie radiowej popłuczynie. "Wszystko co utraciłem" jest kolejną piosenką z cyklu "było, minęło". "Reality", kolejny kawałek z nadal aktualnym tekstem. Do dzisiaj pamiętamy wielki boom na programy typu "Big Brother", czy "Bar", prawda? Kto by pomyślał, że teraz wszystko musi mieć charakter reality show? "Gdyby mnie lubił" oraz "Bez zmian" pominę. Nie przeszkadzają mi na "Tu i teraz", ale też nie wzbudzają żadnych emocji. Są, bo są. Za to ostatni na płycie strzelił mnie z prędkością błyskawicy. Rocker? Metal? Nie, nie, nie... Spokojna, delikatna ballada. Gadowski i klawisze. Co mnie urzekło w "Bezsennych"? Oszczędność, która dodała charakteru kompozycji oraz przepiękny tekst, którego intepretację pozostawiam Wam. Ciekawostką jest to, że "Bezsenni" nie jest piosenką Iry, tylko ich producenta, Mariusza Musialskiego, którego to ballada została wygrzebana przez zespół z jego szuflady z demami i tak spodobała się chłopakom, że postanowili go włączyć do repertuaru. Dobra robota panowie. Jak oceniam płytę? Niewątpliwie, największym osiągnięciem Iry nie jest. Nie mniej, swoje plusy ma i parę perełek można na niej znaleźć. Przy pierwszym przesłuchaniu można złapać się za głowę i klnąć na lewo i prawo, jak to zespół się sprzedał itd., ale takie albumy są potrzebne. Tylko AC/DC ma monopol na granie jednego riffu w każdym swoim kawałku. Reszta musi coś czasami zmieniać, by nie skończyć na ulicy i nie stracić szacunku do samych siebie. Ira tak zrobiła i wcale najgorzej na tym nie wyszła. A co na to starzy (ortodoksyjni) fani Iry? A czy to kogoś dzisiaj obchodzi, skoro od 2002 roku grupa zyskała całe rzesze nowych wielbicieli, którzy tak samo kochają "nową, jak i "starą" Irę?


Chcąc zachować układ chronologiczny, musiałem naruszyć chronologię fonograficzną grupy i przesunąć "Live 15-lecie" przed "Ogień". Do rzeczy! 25 września 2003 roku, na deskach radomskiego amfiteatru (czyli tam, gdzie wszystko się zaczęło), Ira postanowiła świętować piętnastolecie istnienia. 8 tysięcy ludzi przyszło zobaczyć jeden z najlepszych koncertów w historii polskiego rocka. Skład koncertowy również imponujący. Miejsce Suski zajęło aż trzech gitarzystów: Sebastian Piekarek, Maciej Gładysz oraz Marcin Bracichowicz. Jak to na tego typu okazjach, lista zaproszonych gości była równie imponująca: Krzysztof Skiba (który w swoim stylu poprowadził koncert), kwartet smyczkowy Strings, Piotr Lato (zaśpiewał z Gadowskim "Nadzieję"), "Zbyszek Hołdys (zagrał w utworach "Nadzieja", "Twój cały świat" oraz "Wiara"), Tomasz Bracichowski, Paweł Kukiz (zaśpiewał "Znamię" - niezarejestrowane na płycie), Andrzej Cierniewski (zaśpiewał "Bezsenni" - również nie ukazało się na wydawnictwie) oraz support w postaci kapel Thorn i Lustro. Sam jubileusz trwał ponad trzy godziny, z czego niecałe 130 minut trafiło na dwupłytowy (plus 1 dvd) album. Repertuar? Greatest hits plus trzy covery ("Highway to Hell", "Oni zaraz przyjdą tu", "Venus") i trzy solowe kawałki Gadowskiego ("Szczęśliwego Nowego Yorku", "Ona jest ze snu", "Inny wymiar"). Ira zaprezentowała nam przekrój całej dyskografii. Mamy więc coś z debiutu ("Zostań tu"), silnie reprezentowanego "Mojego domu" ("California", "Płonę", "Mój dom", "Nie zatrzymam się", "Nadzieja", "Twój cały świat", "Bierz mnie"), "1993" ("Deszcz", "Wyznanie", "Wiara"), ze staroci nie zabrakło też czegoś z albumów "Znamię" i "Ogrody" ("Zakrapiane spotkanie", "Jestem obcy"). Reszta to piosenki z promowanego wtedy "Tu i teraz", ale grupa zaprezentowała również dwa premierowe kawałki z nadchodzącego albumu "Ogień" ("Ogień", "Walcz"). Zespół był tego wieczoru w fantastycznej formie, a napędzany 8-tysięcznym tłumem fanów (rewelacyjna publiczność!), po prostu nie mógł zagrać słabo. Jedynym minusem tego wydawnictwa jest jego dostępność... Nakład wyprzedał się w szybkim czasie i przez długi czas można było koncertówkę nabyć wyłącznie na allegro za przesadnie wysokie ceny (200-300zł). Na dzień dzisiejszy, sytuacja zaczyna się pomału zmieniać, ponieważ w oficjalnym sklepie Iry, "Live 15-lecie" można nabyć za 40zł, ale o szerszej dystrybucji na razie chyba nie ma mowy, a szkoda. O płycie "Live" napisałem jako obowiązku dla fana Iry. "15-lecie" to obowiązek dla każdego fana rocka. Dla mnie? Najlepszy album (nie ma znaczenia że koncertowy) w historii zespołu.

Część czwarta powinna ukazać się pod koniec tygodnia.

Pozdrawiam!

niedziela, 13 maja 2012

IRA - 25 lat. Cz. 2


Witam! Dzisiaj tylko dwie płyty. Pomyślałem, że w ten sposób wyodrębnię poszczególne okresy grupy i tym samym będzie zachowany jakiś ład. To co my tutaj mamy?


To album Łukaszewskiego. Chłop wzniósł się na wyżyny kompozytorskie i pokazał, że jest świetnym, technicznym gitarzystą. Po odpaleniu płyty, można doznać szoku. Toć to prawie thrash! Tak wściekłego Gadowskiego na tle nie mniej wkurzonych kolegów jeszcze nie słyszałem. Świetny tekst traktujący o branży rozrywkowej, który jakby się nic a nic nie zestarzał. "Zmienić siebie" jest już bardziej... może nie tyle optymistyczny, ale budujący. Muzycznie, nadal mamy ostry łomot, tyle że z więcej śpiewającym Gadziem. Chłopaki szybko zwolnili tempo, ale "Nie wierzę" nie jest lekką pioseneczką. Żal, bunt, pretensje do otaczającego nas świata, potem krzyk rozpaczy i łomot. Kto by pomyślał, że ewolucja "Mój dom"->"1993->?" zaprowadzi nas do tak dołującego (teksty mówią same za siebie) albumu? Słuchając kolejnego na płycie "Na zawsze", ma się ochotę powiesić. "Strach" poprawia trochę nastrój swoim buntowniczym tekstem oraz fajną, szybko wpadającą w ucho melodią. Melodyjny również jest następny kawałek, "Wojna", w którym zastosowano trochę kanciastą metodę "spokojna zwrotka-mocny refren". Ira podołuje jeszcze w "Skazie" i następuje bardzo przyjemna niespodzianka. Akustyczna gitara i zaczynamy najfajniejszy (bynajmniej nie najlepszy) i za cholerę nie pasujące do albumu "Zakrapiane spotkanie". Piosenka-przypadek, ale o tym może niech opowie sam Piotr Łukaszewski: "Kiedyś program „Rock Noc” urządził konkurs na tekst do piosenki, a utwór który wygra, miał znaleźć się na jakiejś płycie. Nagrywaliśmy właśnie w S-4 i wpadliśmy na chwilę do telewizji, a tu Piotrek Klatt z Jarkiem Janiszewskim mówią nam, że jest konkurs i żebyśmy szybko coś skomponowali. Muzyka powstała dosłownie w 30 sekund. No i tak wyszło, że z wszystkich tekstów najbardziej spodobał się właśnie ten.(...)"* oraz, co rozłożyło mnie na łopatki: "(...) Do tej pory nie znaleźliśmy autora tego tekstu i to jest największy paradoks tej całej sprawy. Nawet nie można było wpisać na płytę Jego nazwiska, nie mówiąc o tych groszach, które czekają na Niego w ZAiKS-ie."* Sam tekst traktuje o popijaniu różnych napojów wysokoprocentowych w doborowym towarzystwie kumpli. Gęba sama się cieszy. "Słowa" przelatują z prędkością światła (niecałe dwie i pół minuty) i dochodzimy do bonusów w postaci remake'ów dwóch kawałków: "Zostań tu" z debiutu w trochę podmetalizowanej wersji i co najlepsze, świetnie brzmiącej, która udowadnia, że materiał na "Irze" miał spory potencjał, oraz "Zew krwi", który nie różni się praktycznie niczym (poza poprawionym brzmieniem) w stosunku do pierwowzoru z "1993". Uff... To była ciężka jazda. "Znamię" od bardzo długiego czasu jest u mnie na pierwszym miejscu w dyskografii Iry i wątpię by ta sytuacja miała ulec zmianie. Chłopaki wznieśli się na wyżyny swoich możliwości i nie razi nawet dominacja kompozytorska w osobie Piotrka Ł. Na pewno nie jest to album na raz. Trzeba dać mu trochę czasu, a gwarantuję, że jak chwyci, to przez długi czas nie puści.

* źródło: www.ira.art.pl


"Ogrody" to bardzo dziwny album... Ira postanowiła wrócić do starych patentów, czyli: melodyjnie, pozytywnie, zachowując jednocześnie rockowy charakter. Głownym kompozytorem ponownie został Łukaszewski, jednak tym razem nie błysnął już w taki sposób jak na poprzednich albumach. Więcej mamy tutaj kompozycji mdłych, do których nie chce się tak często wracać. Tekstowo, to najgorsza płyta Iry z jaką dane było mi się zetknąć, oraz ostatnia, na której Artur Gadowski zajmował się pisaniem słów. Nigdy nie uważałem frontmana grupy za wybitnego tekściarza, ale zawsze potrafił w fajny sposób przekazać swoje przemyślenia, a na "Ogrodach" dotknął twórczego dna. W ogóle mam wrażenie, że zespół nie przyłożył się w ogóle do albumu i sam materiał był napisany w pośpiechu, bez większego przemyślenia. Czy warto coś wyróżniać? "Jestem obcy", "Światło we mgle" i... to chyba wszystko. Jako całość, jest w miarę równo, ale tutaj to bynajmniej atut. Ira się rozpadała, i na tym albumie to czuć. Historia pokazała: na jesieni 1996, zespół opuszcza Kuba Płucisz (założyciel!), a niecały rok później Ira znika ze sceny na 4 lata. Jak ta przerwa wpłynęła na chłopaków? O tym w kolejnej części.

Pozdrawiam!

PS. Z góry przepraszam za ociąganie się z TAK krótkim i wymęczonym wpisem, ale wpłynęło na to kilka czynników plus "Ogrody" ;). Obiecuję, że trzecia część będzie już... świeższa.

wtorek, 8 maja 2012

IRA - 25 lat. Cz. 1


Miał być ogromny wpis, ale pomyślałem, że nikt poza mną i tak tego nie przeczyta. Poza tym, dzieląc swoją pracę na kilka części (w zamyśle mam trzy, albo cztery), będe mógł chwilę posiedzieć nad swoimi wypocinami i zastanowić się nad tekstem. Drugim powodem jest to, że teraz mniej czasu poświęcam na słuchanie muzyki. Wróciło stare zamiłowanie do innego rodzaju rozrywki o której może tutaj napiszę (chociaż mój blog jest stricte o muzyce), mam masę zaległych książek do przeczytania (kupuję na potęgę, a potem to kurzy mi się na półce), no i troszkę czasu poświęcam też na inne rzeczy, które kompletnie tutaj nie pasują. Może przechodzę przez zmęczenie materiałem? O starych zespołach mogę pisać w nieskończoność, ale to musiałoby być coś naprawdę wyjątkowego, bym pokusił się o strzelenie wpisu, jakich jest milion w internecie. Nowa muzyka? Dla mnie to gówno nie warte jakiegokolwiek zachodu. Na pewno będę pisał o nowościach swoich ulubieńców (w tym roku nowe The Darkness i Marillion), ale nie z taką częstotliwością, jak mogłoby się na początku prowadzenia tego bloga wydawać.

Koniec pitolenia. Czas na właściwy temat wpisu.

Ira. Pierwszy, amerykański zespół w Polsce. Nikt przed nimi (no może Dżem?) i nikt po nich, nie grał w tak czystym, amerykańskim stylu. W tym roku stuknęło im 25 lat i wypada coś o nich wspomnieć. Ira od długiego czasu jest w moim topie polskich zespołów i myślę, że aktualna ich twórczość (mierna jak cholera) raczej tego nie zmieni. Nagrali co mieli nagrać. Co mieli namieszać, to namieszali. Ich wizytówką są albumy takie jak "Mój dom", "1993", czy "Znamię". Starczy, by stać się zespołem kultowym. Po czasach komuny, gdy jak grzyby po deszczu wyrastały zespoły śpiewające o wolności, Ira stworzyła wręcz swoją filozofię życia. W tych prostych, melodyjnych numerach, kryły się przeważnie proste teksty z prostym przekazem, które łykał przeciętny nastolatek. Wolność, miłość, marzenia, sprzeciw wobec hipokryzji. O tym śpiewał Artur Gadowski i to działało na świadomość ludzką. Śmiem twierdzić, że w latach 1992-1995 nie było lepszego zespołu rockowego w naszym jakże cudownym kraju. Co więcej! Od powrotu fonograficznego w 2002, koncertowo nadal są nie do pobicia. Szkoda, że forma koncertowa nie idzie już w parze z formą kompozytorską, ale chyba tylko jakiś chory utopista wierzył (a może nadal wierzy?), że Ira przez całą swą działalność będzie nagrywała albumy pokroju "Mój dom", czy "1993". Trzeba wziąć pod uwagę rozpad grupy w latach 1996-1997, późniejsze perypetie muzyczne poszczególnych członków (udana solowa kariera Gadowskiego), oraz oczywiście wyjazd do USA, gdzie panowie zarabiali na chleb malując mieszkania. To cud, że chcieli się znowu ładować w to szambo, zwane show businessem. Powrót mieli bardzo udany, o czym wspomnę w opisach płyt. A jak grupa prezentuje się dzisiaj? Cóż... Z klasycznego (czyt. "Mój dom") składu ostali się tylko Gadowski, Owczarek i Sujka. Po powrocie było jeszcze parę zawirowań, aż do czerwca 2005, gdy oficjalnie przyjęto Piotra Konca na drugą gitarę. Pierwszą, dzierżył od marca 2003, Marcin Bracichowicz. W takim zestawieniu grają do dzisiaj i nic nie wskazuje na to (chociaż operacja tarczycy Gadowskiego w 2005 mogła wszystko sknocić), by miało się coś zmienić.

Tyle ogółem, a teraz przejdźmy do rzeczy:


Co można powiedzieć o pierwszej płycie? Chłopaki za bardzo chcieli polecieć w klimaty Bon Jovi i Poison. Kompozycje są proste jak budowa cepa (nie żeby później takie nie były, ale...), teksty również niewymagające. Pod względem produkcji, ten krążek powinien być elementarnym przykładem, jak doskonale spieprzyć brzmienie i przy okazji spojrzenie na zespół. Po pierwsze primo: KTO WPADŁ NA GENIALNY POMYSŁ UŻYCIA YAMAHY RX5, MAJĄC RASOWEGO PERKUSISTĘ W OSOBIE WOJTKA OWCZARKA!? Rozumiem, że wilgoć w studio nagraniowym (garażu?) nie pozwalała na solidne odegranie partii bębnów, ale automat nigdy nie będzie dobrze brzmiał w zespole rockowym. NIGDY! Po drugie primo: klawisze? Really? Może gdyby były bardziej przemyślane, to nie miałbym odruchów wymiotnych, ale tutaj tak pasują, jak Adam Lambert do Queen. Po trzecie primo: piosenki, utwory, czy jak to tam nazwać, by zespołu nie urazić. Gdyby nie produkcja, gdyby nie klawisze, gdyby nie aż taka naiwność ze strony muzyków (ale który debiutant nie jest naiwny?), to "Ira" byłaby solidnym krążkiem z eleganckim fundamentem pod następną płytę. A tak? Większość ludzi uważa dopiero drugi album, za właściwy debiut. I wcale im się nie dziwię. Nie powiem, że nie ma tutaj dobrych kawałków. "Kiedyś będziesz moja", "Wszystko mogę mieć", "Zostań tu", "Srebrne sny", to nie są w żadnym razie kiepskie wypociny, ale dużo tracą podczas samego odsłuchu. Fajnie, że chłopaki ogarnęli się dosyć szybko i dokoptowali do składu Piotra Sujkę i (na początek) do studia Piotra Łukaszewskiego.


"Mój dom". Wyznacznik tego, co "irowe" i (przede wszystkim) co dobre. Już tytułowy rozwala czaszkę i każe ruszyć dupsko z fotela. Czy dalej jest gorzej? Pfff... Płyty idealne charakteryzuje brak słabych punktów, a tutaj Ira przyspiesza z każdą sekundą. Sujka z Płuciszem i Łukaszewskim (co by chłopy zrobili bez niego?) stworzyli świetny kompozytorski team. Gitary brzmią tak jak powinny (MIĘCHO!!!), Owczarek wreszcie może się wyżyć na swoim zestawie perkusyjnym, a głos Gadzia nabrał odpowiedniego pazura, który zrobił z niego jednego z czołowych wokalistów w Polsce. Kompozycje - jak już wcześniej wspomniałem - są IDEALNE. Takiej dawki energii nie da się znaleźć nawet na co piątym albumie rockowym. Czy są ballady? Poza "Nadzieją" raczej nie. "Nie zatrzymam się" to bardziej power ballada, jeśli i to nie jest zbytnio naciąganym określeniem. Spokojniejsze jest również "Nowe życie", ale tutaj panowie poszli w bluesa (nieudolnie, ale brawa za chęci), a "Twój cały świat" traktuję jako subtelną codę. Wspomniałem o energetycznej muzyce, to warto też wspomnieć o tekstach. Na drugim albumie Gadowski śpiewa o szarej rzeczywistości ("Mój dom"), pożądaniu ("Płonę", "Bierz mnie"), osobistych przemyśleniach ("Nie zatrzymam się", "Nadzieja")... Generalnie, patrząc przez pryzmat przebojowości, Ira nie nagrała (i nie nagra) już tak napakowanego hitami albumu. A jak można podsumować "Mój dom"? Głos pokolenia, rzekłbym. Głos pokolenia, z tym amerykańskim pierwiastkiem. Pierwiastkiem wolności.


Mówi się, że pierwsza płyta to kompilacja pierwszych lat, druga - udowodnieniem, że pierwsza nie była dziełem przypadku, a trzecia - ugruntowaniem swojej pozycji. W przypadku Iry, można patrzeć z przymrużeniem oka na te zasady. "Mój dom" ustawił ich na wiele lat i mogliby już wtedy skupić się tylko i wyłącznie na koncertowaniu. Całe szczęście, że chłopakom sodówa do głowy nie uderzyła i postanowili zrobić kolejny krok. "1993" w porównaniu do poprzedniczki, nie jest już wysypem hitów. Ba, nawet nie ma już tej lekkości. Panowie ewoluują w stronę heavy metalu i nie uważam, by było to złe. Piotrek Łukaszewski musiał być w swoim żywiole nagrywając swoje młócenie, a mnie pozostaje chłonąć te cudowne dźwięki. Po fantastycznej introdukcji, następuje prawie 13 minut ostrej jazdy. Jestem ciekawy, jaka musiała być mina przeciętnego fana Iry, gdy po wykuciu na pamięć "Mojego domu", dostał z mocnej piąchy w pysk słuchając nowego krążka? Nie ukrywam, że chciałbym na własnej skórze poczuć muzyczną przemianę Iry. Wracając do zawartości, po łojeniu, czas na odpoczynek. Sztandarowa ballada radomiaków - "Wiara". Ewidentnie chciano zrobić drugą "Nadzieję" i... cholera, wolę hymn Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (a co! Owsiak wiedział na co postawić). Po krótkim odpoczynku, wracamy do jazdy bez trzymanki. I to dosłownie! "Szatan" to już rasowy heavy metal. Z perspektywy czasu już wiem, że to była subtelna zapowiedź następcy "1993". Spokojny wstęp do następnego kawałka ("Ona"), może zmylić. Młócimy cały czas, ale matko! Cóż to za piękne młócenie! Zmęczeni? To teraz mamy okazję złapać trochę powietrza, ponieważ przed nami "Deszcz". Kawałek z jakichś względów kultowy. Dla mnie, typowa power ballada z ciekawym tekstem, ale nic więcej. "Taki jestem", utrzymany w ejsidisowym stylu, troszkę już zwalnia i chłopaki wracają do hard rocka. Mam wrażenie, że końcówka płyty jest już robiona na siłę. Nic bardziej mylnego. "Zew krwi" podtrzymuje główny styl albumu. Czad, czad i jeszcze raz czad. "Podróż" pomyslany był zapewne jako zapychacz i trochę odstaje od płyty, ale żeby traktować go jako minus? Nie. Typowy, optymistyczny rocker, przy którym można pomachać łbem. Album kończy się "Wyznaniem". Mój faworyt w katalogu power ballad Iry. Tekst, który można przypisać chyba każdej osobie na tym łez padole. Świetne melodie, świetna solówka Łukaszewskiego, świetny Gadowski (na tym albumie w ogóle jest bezkonkurencyjny), świetne zakończenie świetnej płyty. Czy jest lepsza od "Mojego domu"? Pod względem przebojów może nie, ale jako całość miażdży poprzedniczkę całą swą masą i ciężarem (dosłownie!). Brzmienie powala. Bas, gitary, perkusja. Wszystko jest na swoim miejscu, każdy ma swoje pięć minut. Jednym słowem: POZAMIATANE!


Na jesieni 1993 roku, warszawskie studio telewizyjne S-1 przeżyło istny wstrząs. Szefowie studia na tyle bali się zespołu i (co najważniejsze) publiczności, że kazano tym drugim nie ruszać się z miejsc (koncert na siedząco) aż do końca sztuki. Ależ naiwni ludzie... Oczywiście Gadowski szybko naprawił błędy muzycznych ignorantów ("Ej no, co jest z wami? Kto was przykleił do tych krzeseł?"), na co publiczność mogła znowu poczuć się swobodnie i odpowiednio reagować na muzykę Iry. Nie mam informacji na temat faktycznej długości koncertu, więc będe opierał się tylko na oficjalnej trackliście. Mamy tutaj "best of" w wersji live. Set zaczyna się od introdukcji "1991", a potem już z kopyta: "Mój dom", "Sen", "Nie zatrzymam się", "Kalifornia". Pojawia się pierwszy cover na płycie, "Oni zaraz przyjdą tu" ś.p. Tadeusza Nalepy i jego Breakoutu, w wersji heavy metalowej. Jest to jeden z najbardziej wdzięcznych kawałków do zagrania. Nawet jak nie umiesz grać na gitarze, to i tak nie da się tego spieprzyć. Czysty ideał. Później mamy "Adres w sercu" i chwila oddechu. Publiczność oczywiście daje z siebie wszystko co tylko potęguje energię krążka. "Płonę", "Deszcz", krótka zabawa Artura z publiką, "Sex" i dochodzimy do pierwszego magicznego momentu. "Nadzieja", odśpiewana od początku do końca przez publikę (zagłuszaną oczywiście przez Gadowskiego, ale na słuchawkach to nie ma znaczenia). Reakcje fanów oddają dobrze to, co już w tamtym czasie było wielkim przebojem, przez co jeszcze lepiej słucha mi się Iry z "długowłosowego" okresu. "Come Together" - kolejny podmetalizowany cover. Nie jestem może fanatycznym wielbicielem muzyki Beatlesów, ale mało mi podeszła wersja zaproponowana przez Gadzia i spółkę. Następne cztery kawałki to już ekstraklasa. "Twój cały świat", "Bierz mnie", "Wiara" i "Wyznanie". Teraz ciekawostka. Artur Gadowski tego dnia był ostro przeziębiony i był lekki niepokój o formę wokalną, ale pomijając kilka malutkich, ledwo słyszalnych dla przeciętnego zjadacza chleba wpadek, pokazał moc i myślę, że gdyby nie publiczność, to nie dałby z siebie wszystkiego. Słychać to właśnie w tych czterech kończących set kawałkach. Gadowski zmęczony, chory, czasami nie domagający, ale czego się nie robi dla wspaniałych fanów? Teraz pewnie ktoś zapyta (wiem, że nikt tego nie czyta, ale tak ładniej zdanie wygląda), "dlaczego to już koniec, skoro set ma jeszcze dwa covery?" A i tutaj kolejna ciekawostka. "Hey Joe" i "Honky Tonk Woman" to już nagrania bez udziału publiczności. Ten pierwszy chłopcy zdążyli jeszcze nagrać w studio S-1, ale cover Stonesów popełniono już w studio nagraniowym, podczas miksowania "Live", więc niech was nie zwiedzie publiczność obecna w obu kawałkach. Czy mogę jakoś podsumować pierwszą płytę koncertową w dorobku Iry, skoro wszystko napisałem wyżej? Na pewno jest to pozycja obowiązkowa dla fanów, a co ma zrobić przeciętny Kowalski? Wydaje mi się, że tamten okres lepiej reprezentują dziwadła firmy "Andromeda" w postaci dwóch składanek: "Złotych przebojów" i "Ballad".

Koniec części pierwszej.

Pozdrawiam!

poniedziałek, 7 maja 2012

Koniec laby, czas się wziąć do roboty!

Dłuuuugo nic nie było. Z jednej strony nie miałem ochoty by coś pisac, z drugiej strony nie widziałem już w tym żadnego sensu, ale stało się. Znowu piszę sam dla siebie. Przez te dwa miesiące pojawiło się sporo dobrych, ale i tyle samo badziewnych płyt o których kiedyś pewnie napiszę. Mogę tylko na szybko napisać, że przesłuchałem "Travelling" grupy Roxette i wiem, że już więcej do niej nie wrócę. Singiel okazał się złym pilotem, a z perspektywy czasu (o ironio) najlepszym kawałkiem na płycie. Tyle o Roxette. Co planuję na najbliższe dni? Z racji tego, że za chwilkę zaczyna mi się sesja, to otworzę swoją szafkę, wyjmę kilka(naście?) płyt, założę słuchawki na łeb i poświęcę ze dwa dni, aby przypomnieć sobie katalog jednego zespołu i na jego podstawie, oraz w oparciu o swoją wiedzę, napisać coś z większym rozmachem (może nawet pobiję swoje podsumowanie 2011 roku). Co to będzie za zespół? Nie zdradzę, ale zapewniam, że jest to grupa znana, lubiana, a nawet ośmielę się stwierdzić, że i kultowa.

Pozdrawiam!

piątek, 2 marca 2012

Zapowiedź nowego Roxette.


23 marca, grupa Roxette zaprezentuje światu swoje najnowsze dzieło, pół-studyjne-pół-koncertowe, „Touri…”, a nie, przepraszam, „Travelling”. Fakt, początkowo płyta miała nosić nazwę „T2”, czy „Tourism 2”, ale czy to dobry pomysł, by zakładać stare ciuchy w nadziei, że legendarny już neologizm pomoże odnieść upragniony, komercyjny sukces? Zapędziłem się z tym komercyjnym sukcesem, ale daję sobie rękę uciąć, że przechodząc sobie między półkami z płytami, zatrzymalibyśmy się przed albumem o tytule „Tourism 2”. „How Do You Do?”, „Fingertips, „Queen of Rain”, czy koncertowe wersje „The Look”, czy „Joyride”. Śmiem twierdzić, że pomijając ich bestsellerowe „Look Sharp” i „Joyride”, „Tourism” należy do Roxettowej klasyki, jak również do klasyki… rocka? A co! Jak szaleć, to szaleć. Tym razem mamy do czynienia z podobnym projektem, tyle że dwadzieścia lat później. Dzisiaj wytwórnia EMI zaprezentowała cały (bo przez kilka ostatnich dni, dostępne było tylko półtorej minuty) kawałek, pilotujący album. „It’s Possible” – tak zwie się ten twór (nie zjadłem tam „u” – jakby co). Gdybym miał tworzyć analogiczne porównania, to powiedziałbym, że „Travelling” będzie najgorszą płytą w całej dyskografii Roxette, bijąc „Have a Nice Day” na łeb. Jesteśmy jednak dwadzieścia lat później, grupa ma za sobą pierwszy etap świetnej trasy promującej bardzo dobry „Charm School”, o której już wcześniej zdarzyło mi się napisać. Dopóki nie poznamy całej tracklisty, to ciężko cokolwiek powiedzieć na temat płyty. Na pewno pierwszy singiel jest… bardzo średni. Nie wiem, czy dałby radę na zeszłorocznym albumie. Możliwe, że trzeba dać czas, ale to pop. Albo chwyta, albo nie. Smuci mnie trochę kierunek w jakim zmierza grupa. Archaiczne dźwięki w kawałkach takich jak „One Wish” („A Collection of Roxette Hits” – 2006), czy paru piosenkach z „Charm School”, mogły być czymś w rodzaju: „ale fajnie, że przypomnieli stare czasy”. Dobrym posunięciem byłoby pójść troszkę naprzód i porzucić oldschoolowe brzmienia. Ktoś może powiedzieć, że to muzyka lat ’80, zagrana na współczesną modłę. Ok, pewnie taka osoba będzie miała rację, ale po co robić coś takiego? Po co zamykać się we własnym muzeum, kiedy można zaproponować coś innego, nierzadko lepszego? Na pewno nie martwię się o część koncertową płyty. Nawet jak zaserwują nam tylko najnowsze piosenki (bo po cholerę powtarzać przeboje z „Tourism”?), to wiem, że będą one na wysokim poziomie. Roxette jest u szczytu formy (śmiem twierdzić, że nigdy nie byli w takim gazie), Marie śpiewa fantastycznie, Per jak zwykle (hehe), reszta zespołu gra bardzo dobrze. Jestem pod wrażeniem gry Christoffera Lundquista, który udanie zastąpił wielbionego przeze mnie Jonasa Isacssona, którego do dzisiaj uważam za najlepsze, co mogło spotkać Roxette. Jedynie obawiam się, że premierowe kawałki będą słabiutkie. Słabe, jak „It’s Possible”. Obym się mylił, ale o tym napiszę już po 23 marca.

środa, 8 lutego 2012

Nowości cz.1


Witam. Dzisiaj będzie trochę o nowościach i o tym, co w niedługim czasie zostanie wydane. Skupię się na czterech zespołach, by nie rozpisywać się na niewiadomo ile zdań.


The Rolling Stones ostatnio zaczyna obdarowywać fanów oficjalnymi bootlegami. Pod koniec zeszłego roku cieszyliśmy się koncertem z europejskiej trasy promującej płytę „Goats Head Soup” – „The Brussels Affair”. Jak się okazało, nie kazano nam czekać długo na następny zremasterowany (wystarczy porównać jakość dźwięku ze znanych nieoficjalnych wydawnictw z tym, co otrzymujemy teraz) występ. „Hampton Coliseum [live 1981]” wydany dosłownie kilka dni temu, przynosi nam ostatni koncert na amerykańskiej trasie promującej „Tatoo You” i przy okazji „Emotional Rescue” wydany rok wcześniej (panowie ze Stonesów nie zawsze chcieli promować nowo wydany album). Co można powiedzieć o tym wydawnictwie? Jest świetną alternatywą dla „Still Life (1981 An American Concert)”, które nie dość, że jest połatanym koncertowym składakiem, to trwa zaledwie 40 minut. W przypadku występu z Hampton, mamy do czynienia z pełnym zapisem (ponad 2h!) wydarzenia, co stanowi kompletną pamiątkę z pierwszej, tak ogromnej trasy Stonesów. O zawartości nie ma co pisać, ponieważ już sama nazwa zespołu daje gwarancję show na minimum przyzwoitym poziomie. Wtajemniczeni fani, powinni znać koncert również z zapisu video. Mniej wtajemniczeni, na pewno widzieli „Satisfaction”, który stanowi swego rodzaju teledysk. Dlaczego o tym wspominam? Podczas wykonywania ostatniego na trasie kawałka, na scenę wtargnął fan, który zaczął biec w stronę Micka Jaggera. Niby nic nowego. Na prawie każdym koncercie zdarzają się takie sytuacje. Tutaj jednak, akcja zakończyła się w połowie drogi, kiedy Keith Richards obronił kolegę, rzucając się z gitarą na biednego fana. Cała sytuacja wygląda przekomicznie i choćby przez to, mówiąc „koncert z Hampton z 1981”, widzimy Keitha tłuczącego gościa. Ile kosztuje luksus posiadania takiego bootlega? 7 dolarów za mp3 i 9 dolców za flaca. Nie uważam to za jakiś ogromny wydatek, jeśli przyjąć zasadę, że nowa idea Rolling Stones z wydawaniem archiwalnych nagrań zaczyna już bić na łeb ich wydawnictwa koncertowe, wydawane na CD. Mam nadzieję, że koncerty z każdej ich trasy zostaną nam udostępnione i że będziemy mogli się cieszyć czystą magią rock’n’rolla.


Teraz może coś czasie teraźniejszym. Van Halen. Znacie? Kto by nie znał takich kawałków jak „Jump”, „Ain’t Talkin’ ‘bout Love”, „Panama” czy coveru grupy The Kinks „You Really Got Me”. Otóż, po 28-latach, grupa ze swoim pierwszym wokalistą (Davidem Lee Rothem) wydaje nowy album, który premierę miał 7-go lutego. „A Different Kind of Truth”. Jakieś tło historyczne? Chyba nie ma sensu, ponieważ panowie zgrywali się przez ostatnie kilka (chyba 5) lat na koncertach i nie ma co już prać brudów. Pogodzili się, to najważniejsze. Miejsce Mike’a Anthony’ego zajął syn Eddiego Van Halena, Wolfgang, a poprzednicy (Mike i Sammy Hagar – wokalista) również dobrze się mają w swojej supergrupie – Chickenfoot. I wszyscy są szczęśliwi! A jak sprawa ma się z albumem? Nie jest zły, ale też nie jest jakimś wybitnym osiągnięciem. Ze dwa-trzy świetne rockery, kilka średniaków i może ze dwa zapychacze. Szkoda, że przynajmniej połowa albumu to starocie. Jakieś skrawki pomysłów, demówki, czy co tam chłopaki kiedyś (korzenie niektórych piosenek sięgają połowy lat ’70) stworzyli i zdecydowali się nie ruszać tego nigdy więcej. Ruszyli i aż ciśnie się na usta pytanie: tylko na tyle was stać? Skoro po tylu latach zbieramy się nad stworzeniem nowej płyty z premierowym materiałem, to ściśnijmy poślady i napiszmy coś nowego, a tutaj to tak do końca nie wiadomo ile tego nowego materiału mamy. Wielka szkoda. Może zachcą kiedyś nagrać następcę „Kind of Truth” i tym samym udowodnią, że potrafią nadal tworzyć świetne kawałki, jak za dawnych lat. Na koniec, czy warto brać się za ten album? Warto. Chociażby dla takich kawałków jak „Tatoo”, „She’s the Woman”, „You and Your Blues” czy „Blood and Fire”. Nie jest to zła płyta. Na pewno porwie, ale nie porozrywa.

Teraz o tym, co nadchodzi.



The Darkness (którzy się ostatnio reaktywowali) i Bruce Springsteen ze swoim The E Street Band podzielili się ostatnio swoimi singlami (jeśli to można tak nazwać). U tych pierwszych jeszcze nie wiadomo co będzie promowało, ale kawałek („Nothing’s Gonna Stop Us”) daje nadzieję na porządny, gitarowy album w duchu debiutu („Permission to Land”). Mam nadzieję, że chłopaki zechcą odwiedzić nasz kraj, choćby na jeden koncert w jakimś małym klubie. Doświadczyć ich na żywo to dopiero przeżycie. Bruce za to, zaczął promować przyszły album („Wrecking Ball”) piosenką pt.”We Take Care of Our Own”. Uważam, że 6-go marca otrzymamy najlepszą od czasu „The Rising” płytę Bossa. Nie zrozumcie mnie źle. Uwielbiam wszystkie (Em… zdecydowaną większość) albumy Bruce’a, ale jego ostatnie dzieła trochę bladły po jakimś czasie. Mam nadzieję, że tym razem tak nie będzie. Czekam z niecierpliwością na premierę.

Pozdrawiam!

środa, 25 stycznia 2012

Misz-masz cz.1


Jest czas sesji, dlatego większość mojego czasu pochłania… patrzenie się w sufit, czytanie gazet, oglądanie głupot w Internecie, słuchanie muzyki... Nauką może się zainteresuję na dzień przed kolejnym egzaminem… albo i nie. Już dwa tygodnie nie pisałem nic dla siebie (taki żart, hehehe…), więc coś skrobnę. Tym razem będzie to totalny bajzel myśli, ponieważ w ostatnim czasie nie wydarzyło się w muzyce nic, co mogłoby zająć cały wpis.

Zaczynam się pomału wkręcać w gry komputerowe i cały mechanizm multimedialny. Przez te wszystkie lata trochę gardziłem ludźmi zajmującymi się tym gównem. Maminsynki z przetłuszczonymi włosami, siedzący 24/h z gałami wlepionymi w monitor, wiedzący więcej o życiu w GTA niż w świecie realnym… No nie miałem najlepszego zdania o takich ludziach, ale zaczynam się trochę do nich przekonywać. Ok, nie do wszystkich, ale w granicach tolerancji łapie się więcej niż połowa. Okazuje się, że ta połowa (zwana przeze mnie, normalnymi no-life’ami) ma własne życie, ma znajomych z którymi widzi się nie tylko przez kamerkę na skypie, która traktuje komputer jako swoje hobby, być może przyszły zarobek. To jest fajne. Ja jestem muzycznym no-lifem i rozumiem (no może nie tak całkiem, ale to wada każdego pasjonata), że ci co nie słuchają muzyki z taką częstotliwością co ja, i którzy nie interesują się tym co siedzi pod dźwiękami, mogą uważać, że jestem muzyko-zjebem. Nie ukrywam, że od małego kupuję czasopisma traktujące o grach komputerowych, ale nigdy nie czytałem ich na poważnie. Bardziej jako ciekawostkę, odskocznię od muzyki (czy piłki nożnej) oraz informacje o aktualnościach w świecie gier. Niedługo przyjdzie mi się zmierzyć z tym światem trochę bliżej, ponieważ (miało nie być nic o życiu osobistym…) zacznę pracować w miejscu otoczonym różnymi multimediami i co gorsza, będę musiał mieć o tym wszystkim więcej niż blade pojęcie. Straszne? Pewnie, że straszne, ale dam radę. Ok, koniec o prywatach. Zaczynam się pomału wkręcać w ten biznes i może kiedyś będę mógł napisać nawet notkę na bloga (kurwa, jak to brzmi…) na temat gier komputerowych.

Siedząc jeszcze w komputerach, muszę napisać o youtube.com. Mam mieszane uczucia co do oferowanych tam treści przez przeróżne osoby. Ciekawią mnie ludzie mający coś do powiedzenia, wkurwiają mnie kompletni idioci, ale zadziwia mnie tylko jedna rzecz. Dzięki takim filmikom, można stać się sławnym. Dla mnie to co najmniej dziwne. Nie, nie co najmniej… To kompletnie popieprzone i nie umiem się z tym jeszcze pogodzić. Muszę tutaj nawiązać do muzyki. Jest masa młodych, ambitnych, szalenie kreatywnych zespołów, które nigdy nie wyjdą z klubików na 50 osób, a być może w ogóle nikt o nich nie usłyszy. „Mogą dać filmik na youtube!” – powie przeciętny Kowalski. Nie, kurwa. Nie mogą, ponieważ są to myślący, ambitni ludzie, którzy nie uznają tego portalu, którzy chcą działać na zasadach znanych od 30-40-tu lat. Skończyły się czasy, gdy kapela wypuszczała singiel i drogą pantoflową zdobywała sławę, a potem na jakimś festiwaliku udowadniała, że na serio są dobrzy. Skończyły się czasy, gdy wysyłało się demo do wytwórni płytowej i po jakimś czasie dostawało się pozytywną, bądź negatywną odpowiedź. Teraz, wyznacznikiem sławy jest… Youtube.com! Im więcej ludzi da kciuk w górę, tym lepiej. Im więcej wejść na filmik, tym lepiej. Smutne to, ale w takich żyjemy dzisiaj czasach. I co ma taki biedny zespół zrobić? Dać się wciągnąć w ten szajs? Chyba innego wyjścia nie ma… Co potem? Wyślą swoje nagranie na stronę, obejrzy ich ileś tam dzieciaków słuchających techno, czy grom wie czego i co? Pochwalą? Nie… Napiszą, że „jesteście do dupy”, „co to kurwa jest?”, „Kocham Lady GaGe!!!!!1111111”. Kapela stwierdzi, że nie potrafią grać i się rozejdą. A kto wie, może dziesięć lat wcześniej, w innej rzeczywistości, staliby się nowymi Deep Purple, nową Metalliką, nowymi Pink Floyd? Nie zabijajmy prawdziwej muzyki poprzez promocję na youtube. Nie pozwólmy pustym dzieciakom mówić co jest dobre, a co złe. Nawet, jak jakiś zespół upadnie na głowę i udostępni swoją muzykę, nie sugerujmy się komentarzami, nie sugerujmy się głosami na „tak” i na „nie”. Po prostu posłuchajmy, ponieważ tym samym możemy taki mały zespolik utrzymać przy życiu. Nawet nie wiecie, ile dla takiej grupy kumpli znaczy świadomość, że jest tam gdzieś osoba, która lubi to co grają, tworzą.

Tym samym, chciałbym poruszyć ostatni temat, który w jakimś stopniu zahacza o youtube.com. Pewien kumpel podesłał mi profil jednego zespołu, który jak uważał, powinien mi się spodobać. Jako, że lubię słuchać rzeczy nowych (no nie tak dosłownie, ale jak młody zespół gra pod moje gusta, to z miłą chęcią posłucham), to zacząłem sobie nieśmiało włączać to, co tam było. I jakież było moje zdziwienie, gdy moim uszom ukazał się brudny, stary (lata ’70), energiczny hard rock w którym słychać ducha Led Zeppelin, Deep Purple, a nawet Black Sabbath i The Doors (no, tutaj to bardziej lata ’60). Muzycznie, zakochałem się w tej kapeli. Jedynie do wokalisty próbuję się nadal przekonać (manierą podchodzi pod Morrisona, a wiadomo, że ś.p. Jim różnie trafiał ze swoim głosem w ludzkie gusta), ale naprawdę nie jest źle. Niby nie powinienem zdradzać nazwy kapeli, ale że tylko ja czytam tego bloga (ale się mnie dzisiaj żarty trzymają), to zareklamuję. PEOPLE OF THE HAZE. Chcecie ich posłuchać? Poszukajcie ich na youtube.com, myspace, czy po prostu wpiszcie w Google i wyskoczy wam ich strona. Chciałbym, by było więcej kapel takich jak te. Hmm… Chyba wiem, o czym będzie następny wpis…

Pozdrawiam.

P.S. Przepraszam, jeśli piszę chaotycznie... Serio, przepraszam...

środa, 11 stycznia 2012

Podsumowanie 2011 roku.


Tak jak mówiłem, dzisiaj będzie podsumowanie 2011 roku. Postanowiłem wyróżnić najlepsze albumy (miał być jeden…) i po najlepszej koncertówce audio i video. Pewnie skrobnę o moim największym rozczarowaniu, niespodziance, nadziejach na ten rok… O samych koncertach pisać nie będę, bo na żadnym mnie w 2011 nie było (kasa…). Zaczynamy!

ALBUM ROKU

WASTING LIGHT – FOO FIGHTERS

Bezdyskusyjnie mój numer jeden. Śmiem twierdzić, że w podsumowaniu dekady (hmm...  to jest myśl) również zająłby pierwsze miejsce. Grohl z chłopakami nagrali genialny, energiczny, kopiący tyłki album. Pod względem kompozycyjnym, a nawet tekstowym jest to rzecz niebanalna. Tematem przewodnim na pewno jest przeszłość i przyszłość. Z tekstów wylewają się przemyślenia na temat zachowań z przeszłości i zmian jakie potem następują. Nawet „White Limo” nie wydaje się być w żartobliwym tonie, do którego przyzwyczaił nas świetny klip promujący ten kawałek. Chłopaki dojrzeli. Żonaci, dzieciaci, starsi i to odbija się w każdym kawałku… ALE niekoniecznie odbija się w samej muzyce. Tutaj w kilku utworach, przymykając oczy na tekst, widzimy miłośników piwa, Jacka Danielsa, którzy robią rozpierduchę w garażu (vide początkowa promocja „Wasting Light”). Wspomniany już „White Limo”, „Bridge Burning”, „Rope”, „Back & Forth”, „A Matter of Time”, to przecież świetne wymiatacze. W ogóle cały album świetnie się sprawdza na koncertach. Nie obraziłbym się, gdyby do trakclisty dołożyli bonusowy „Better Off”, który wcale nie jest gorszy i nie odstaje stylistycznie od kawałków z płyty. Świetna robota panie Grohl. Świetna robota chłopaki!

Pobawić się w plusy i minusy?

PLUSY:
+ Wszystkie utwory trzymają ten sam poziom.
+ Rzadko spotykana w dzisiejszych czasach spójność albumu.
+ Analogowe podejście do nagrań.
+ Producent – Butch Vig.
+ Obecność (o której nie wspomniałem w tekście) Krista Novoselica w „I Should Have Known”
+ Mimo spójności, ciężaru i brudu, chłopaki mogą pochwalić się hitami.
+ „Bridge Burning” jako kolejny świetny otwieracz albumu.
+ ROCK’N’ROLL (albo Rock’n’Grohl)

MINUSY:
- Mnie, płyta weszła po trzecim czy czwartym przesłuchaniu. Tyle minusów.

Mógłbym na tym zakończyć i przejść do koncertówek, ale sumienie nie dałoby mi spokoju, bez wyróżnienia kilku tytułów, które dały mi sporo radości i pozytywnego zaskoczenia, a jeden z nich przy większym szczęściu mógłby się pobić z Foo Fighters o miano najlepszej płyty 2011 roku.

CHARM SCHOOL – ROXETTE

Polecę chronologicznie. Na początku lutego, po prawie 10 latach szwedzki duet zaprezentował nam swój premierowy materiał i to bynajmniej nie na kolejnej składance, lecz na nowiusieńkim albumie. Biorąc pod uwagę fakty, co się działo w ciągu ostatniej dekady w zespole, przez co przechodziła Marie Fredriksson, to powrót Roxette jest istnym cudem. Można też złośliwie rzucić, że skoro przez tyle lat nie raczyli nas nowym albumem, a jedynie nowymi piosenkami umieszczanymi na różnych „bestofach”, to „Charm School” musi być czymś wyjątkowym, epickim, nawet jak na pop-rock. Hmm… Epicka i wyjątkowa to ta płyta nie jest, a nawet nie zawiera przeboju na miarę ostatniego (sprzed dekady) wielkiego (raczej tylko w Europie) hitu „Real Sugar”, to według mnie, jest to równiejszy album od „Room Service” i zdecydowanie lepszy od „Have a Nice Day”. Nie mogę im tylko darować, że przynajmniej połowa albumu nie trzyma poziomu tych „bestofowych” premier, jak „Opportunity Nox”, „Little Miss Sorrow”, „A Thing About You”, czy „One Wish”. Nie mniej, nie byłem jakoś bardzo rozczarowany po przesłuchaniu albumu. Pamiętam moje zdziwienie już przy pierwszym kawałku z „Charm School” – „Way Out”. Takiego kopniaka w twarz nie mieli od czasu „Harleys & Indians” z „Crash! Boom! Bang!”. Miałem nadzieję, że do końca pociągną na gitarowym, bujającym popie, przy którym głowa sama się macha, noga tupie do rytmu, a ręce udają, że grają na gitarze. No gęba sama się uśmiecha, jednak… Tak szybko jak skończył się „Way Out”, zaczął się klimat balladowo-popowy z elementami elektroniki. No ok, trzeba się teraz przestawić, ballady też potrafili robić. I faktycznie, „No One Makes It On Her Own” płynie sobie delikatnie, nawet przyjemnie się słucha, nawet czuć ducha starego Roxette tylko w nowym produkcyjnym opakowaniu. Trzeci kawałek to znowu kopniak w ryj, ale taki trochę nietypowy kopniak. Moja pierwsza myśl w czasie słuchania „She’s Got Nothing On (But the Radio)” to: „eee… Have a Nice Day?”. Jednak po drugim czy trzecim przesłuchaniu, cholernie polubiłem ten kawałek i dla mnie jest mocnym plusem albumu. Za to czwartego, „Speak to Me” do dzisiaj nie mogę przegryźć. Per Gessle nigdy nie należał nawet do średniej klasy wokalistów, ale nigdy jakoś nie raził swoimi umiejętnościami czy nawet barwą głosu. Tutaj mnie razi. Partia Marie jest przepiękna, wręcz „Spending-my-time’owa” i ten klimat czuć, ale zwrotek nie dam rady słuchać. Teraz zaczyna się to, czego w albumach przeważnie nie lubię, czyli „leci-bo-leci”. Spokojna ballada „I’m Glad You Called”, koncertowy killer (aż dziw, że się tak przyjął) „Only When I Dream”, „Dream On”, który mógłby spokojnie ukazać się na „Tourism” (ma taki sielankowy, niezobowiązujący klimat), czy „Big Black Cadillac” z muzyką rodem z „Have a Nice Day”. Z ostatnich czterech kawałków chyba wyróżnię tylko dwa, wieńczące płytę:  „Happy On the Outside” i „Sitting on the Top of the World”. Spokojne ballady w stylu Marie, które idealnie pasują na koniec. Co więcej, tytuł ostatniej piosenki idealnie pasuje do wyjścia z ciężkiej choroby Marie (wręcz szczęśliwego wyjścia…). Teraz pytanie, dlaczego wyróżniam taką płytę skoro mam do niej kilka uwag? Dlatego, że to Roxette (i miłość do tego duetu). Dlatego, że w ogóle taka płyta powstała. Dlatego, że mimo wszystko jest to dobry album. Po prostu.

PLUSY:
+ Kilka potencjalnych hitów się znajdzie w szczególności świetne „Way Out”.
+ Po dziesięciu latach doczekaliśmy się nowej płyty.

MINUSY:
- Bardziej dla fanów, ale przeciętny zjadacz chleba również znajdzie coś dla siebie.

2 – BLACK COUNTRY COMMUNION

Drugi album supergrupy złożonej z Glenna Hughesa, Joe Bonamassy, Jasona Bonhama i Dereka Sheriniana. Nie kazali nam długo czekać na następcę „jedynki”. Tutaj nie będę się skupiał na poszczególnych kawałkach, tylko potraktuję „dwójkę” jako całość. Mamy rozpierdziel. Glenn w niesamowitej formie wokalnej (do czego zdążył nas przyzwyczaić), co jest po prostu czymś dziwnym i jednocześnie cudownym, bo jak przypomnieć go sobie z Deep Purple, Trapeze, czy nawet epizodzie w Black Sabbath, to… Cholera, ten koleś z roku na rok śpiewa coraz lepiej. Do tego jest świetnym basistą, pełnym energii człowiekiem, który wie jak grać rocka, wie co to groove i wie jak trafić do słuchacza. Joe Bonamassa potwierdza, że jest nietuzinkowym gitarzystą i że poza bluesem potrafi ostro przyłożyć. O Bonhamie i Sherinianie nie muszę nic nowego pisać, bo swoje szczyty umiejętności osiągnęli już jakiś czas temu i poziom trzymają do dzisiaj. Z takimi muzykami i chemią, która niewątpliwie między nimi się wytworzyła, możemy otrzymać produkt najwyższej jakości i taka jest ta płyta. Może troszkę źle wybrali z promocją albumu („Man In the Middle”), ale jak ktoś się nie zrazi po obejrzeniu klipu, to w nagrodę dostanie masę świetnej muzyki. Bez zbędnego wydłużania: WSTYD NIE MIEĆ!!!

PLUSY:
+ Supergrupa, która nie odcina kuponów od sławy.
+ Spróbujcie utrzymać głowę w bezruchu podczas słuchania płyty.
+ Spójniejsza od debiutu.
+ Glenn Hughes
+ Słychać ducha lat ’70.

MINUSY:
- Generalnie nie ma, a nawet jak się coś znajdzie, to będzie to mocno naciągane.

I’M WITH YOU – RED HOT CHILI PEPPERS

Kto by się spodziewał po nich takiej płyty? Bez Frusciante? Z jakimś gnojkiem Klinghofferem, który robił na koncertach tylko za dublera Johna? A jednak. Po słabiutkim „Stadium Arcadium” zastanawiałem się, czy są w stanie jeszcze nagrać album na miarę „Californication”, czy nawet „By the Way”. Warto było poczekać te pięć lat. Wystarczy włączyć „Monarchy of Roses” by przez godzinę poza Red Hotami świata nie widzieć. Wciąga na maksa i mówi to osoba, która wielkim fanem tego zespołu nie jest. Tak jak jeszcze pierwszy kawałek trzyma nas w lekkiej niepewności co do obranego kursu stylistycznego, to następny, „Factory of Faith” daje do zrozumienia, że to album Flea. Jego bas wylewa się litrami, ale nie wiem czy to jakaś duża wada. Szkoda, że Josh Klinghoffer nie rozwinął w pełni skrzydeł, bo w kolesiu drzemie niemały potencjał. Na koncertach to istny wulkan energii, taki ogromny zastrzyk świeżości i to czuć. Bałem się o Chada Smitha, który z powodzeniem poczynał sobie w Chickenfoot (o którym również zaraz skrobnę), ale postawił na macierzystą kapelę, a że ewidentnie jest w gazie to energii mu nie zabrakło na dwa świetne albumy w jednym roku. Poza wymiataczami, czy funkowymi odjazdami, chłopaki raczą nas balladami. Nie ukrywam, że Anthony Kiedis nigdy mi nie leżał w takiej stylistyce, ale tutaj nie razi. W ogóle jestem zaskoczony stanem technicznym jego gardła, a na koncertach promujących „I’m with You” potwierdza wysoką formę. Co mogę wyróżnić najbardziej z płyty? Poza „Monarchy of Roses” i „Factory of Faith”, z czystym sumieniem wspomnę o „Look Around” - typowym Red Hotowym wymiataczu, świetnym singlu pilotującym album „The Adventures of Rain Dance Maggie”, musicalowym „Even you Brutus?”, czy wieńczącym płytę „Dance, Dance, Dance. Poza tym, to równy, nagrany na wysokim poziomie album, który broni się na żywo. Tym razem nie ma lipy. Red Hoci wrócili do wysokiej formy.

PLUSY:
+ Klinghoffer udanie zastąpił Frusciante.
+ Kiedis w formie, a to u niego sztuka.
+ Są hity, ale mniej przebojowe momenty wcale nie są gorsze.
+ Chłopaki stęsknili się za sobą i to słychać.

MINUSY:
- Naciąganym minusem może być fakt, że Flea zdominował album, ale czy to naprawdę źle?
- Za mało Josha, za mało...

III – CHICKENFOOT

Kolejna supergrupa i kolejna świetna płyta. Może nie tak wyrazista jak ich poprzedni studyjny album, ale za to jest równiejszy, bardziej wtopiony w całość przekazu. Nie ma kawałków wyróżniających się, nie ma też kawałków niepasujących, czy gorszych. Chłopaki złapali za instrumenty i nagrali porządny, rockowy album, który kopie dupska każdej młodej kapeli, która myśli, że gra rocka. W porównaniu do Black Country Communion, skład „kurzej stopy” jest mi o wiele bliższy. Chad Smith, Sammy Hagar, Mike Anthony, Joe Satriani. To takie moje ziomki, których w dużych ilościach słuchałem i słucham w ich macierzystych projektach jak Van Halen, RHCP, Montrose, czy na płytach Satrianiego. Każdy wnosi tutaj wszystko co ma najlepsze, naprawdę. Smith może powalić w bębny jak John Bonham, Hagar powrzeszczy to tu, to tam, Anthony jak za dawnych lat poczuje się jak dzieciak i pośpiewa z Sammym, a Joe Satriani udowodni, że nie obce mu hard rockowe riffy. Mamy to wszystko od „Last Temptation” po „Something Going Wrong”. Można się zaśmiać, że zaczynają z przyłożeniem, a kończą wręcz balladowo, ale nie kręciłbym nosem. Jest tu praktycznie wszystko i dla każdego, kto czuje rock’n’rolla. Tak jak wspomniałem, pierwsza ich płyta miała to do siebie, że dało się wyróżnić bardziej przebojowe momenty itd.. Tutaj tego nie ma, ale bynajmniej nie jest to wadą. Nie w ich przypadku. W tym wieku, po tylu latach, w takim składzie, nagrać tak równy album? Cholera, ja chcę więcej takich płyt. Dodając atmosferę w jakiej pracowali (luz, luz i jeszcze raz luz), to ja czekam na ich „czwórkę”.

PLUSY:
+ Radość z grania, energia, luz.
+ Równiejszy od debiutu.
+ Bez problemu wchodzi za pierwszym razem.

MINUSY:
- Niby zero potencjalnych hitów, ale czy to minus?

Wow, trochę się rozpisałem, a to dopiero płyty studyjne. Czas na wydawnictwa koncertowe.

KONCERTOWE CD ROKU

MIRRORBALL – DEF LEPPARD

To dopiero zaskoczenie. Zespół, który poza vhs-em (przekopiowanym potem na dvd) i paroma bonusowymi płytkami z koncertami przez całą karierę nie mógł wydać koncertów ki, teraz robi to z rozmachem. Kto trzymał wydawnictwo w rękach, wie o czym mówię. Szkoda jedynie, że takie drogie, ale coś za coś. Trasa promująca ostatni studyjny album „Songs from the Sparkle Lounge” była chyba największą od czasu promocji „Adrenalize”. Chłopaki, po których nikt się niczego już nie spodziewał, nagrali świetny album to i trasa musiała pójść świetnie. Poszła. Wyborna forma (przynajmniej na tym, co dostaliśmy), świetna setlista, istne greatest hits plus ciutkę nowości. Na początku śmierdziało mi masą poprawek w studio, ale Joe Elliott i Rick Savage twierdzą, że mieli na tyle dużo nagranych koncertów, że mogli sobie na spokojnie powybierać najlepsze wykonania. Dobra, wierzę im na słowo (hmm…). Nie mniej, słucha się tego świetnie. Takiej koncertówki mi brakowało. Żeby było śmieszniej, niektóre wersje piosenek Leppardów przebijają studyjne, czy nawet grane na żywo w latach ’80. Takie „Bringin’ on the Heartbreak” jest zdecydowanie lepsze od wersji znanej z „In the Round, In Your Face”, gdzie początek jest grany akustycznie, a potem mamy przyłożenie. To samo tyczy się połączonych ze sobą „Photograph” i „Pour Some Sugar on Me”. MIAZGA! Reszta kawałków również w tyle nie zostaje. Jest tylko jeden zgrzyt. Po cholerę psuć płytę koncertową, nowymi nagraniami? Jeszcze żeby były grane na żywo, ale nie… Trzeba było nagrać trzy kawałki i przy okazji zepsuć spójność płyty. Co więcej, i tak pojawią się na nowym albumie Def Leppard. Kpina? Kiepski żart? To przyjrzyjmy się tym kawałkom. Jeden dobry, dwa bardzo średnie. Tyle. Nawet tytułów mi się nie chce wymieniać… No ok, „Undefeated” mogę wymienić, bo jest dobry, ale reszta… nie. Mam nadzieję, że na płycie studyjnej pójdą bardziej tropem Joe Elliotta niż Ricka Savage’a.

PLUSY:
+ Wreszcie doczekaliśmy się koncertówki z prawdziwego zdarzenia.
+ Grupa w świetnej formie, o ile mamy wierzyć słowom zespołu.
+ Greatest hits na żywo.
+ Niektóre piosenki biją swoje poprzednie wersje na głowę.

MINUSY:
- Szkoda było brudzić tak dobre wydawnictwo trzema kawałkami studyjnymi…
- … jeszcze gdyby były naprawdę świetne…
- … no i gdyby miały nie trafiać na nowy album.

KONCERTOWE DVD ROKU

LIVE OVER EUROPE – BLACK COUNTRY COMMUNION

Nie będę się tutaj zbytnio rozpisywał, ponieważ większość napisałem przy „dwójce”. Mogę tylko dodać, że na żywo wypadają lepiej. Mamy tutaj fragmenty z trzech koncertów z lipca 2011, z Monachium, Berlina i Hamburga. Wszystko poprzeplatane wypowiedziami muzyków, co burzy świetnie budowany od początku klimat, ale widać taką mieli koncepcję na pamiątkę z trasy koncertowej. Mimo wszystko, świetnie się ogląda i słucha. Gdybyście mi nie wierzyli, wystarczy, ze na youtubie znajdziecie „Burn” z tego dvd i padniecie z wrażenia. Nie ma sensu już więcej nic o tym wydawnictwie pisać. Trzeba tego doświadczyć na własnej skórze.

PLUSY:
+ Energia!
+ Glenn Hughes… powtarzam się?
+ Chemia w zespole. Teraz to widać.
+ Świetnie dobrany repertuar.

MINUSY:
- Może lepiej było część dokumentalną zostawić na drugi dysk?

Uff… Trochę pisania było. Gdybym miał jeszcze głębiej wejść w temat opowiadania o płytach, które mnie wciągnęły na jakiś czas, albo które po prostu warto by było wyróżnić, to ten wpis mógłby trwać bez końca. To był dobry rok dla muzyki rockowej. Mam nadzieję, że 2012 będzie lepszy.

Było o pochwałach, to teraz wypadałoby krótko napisać, co mnie rozczarowało. Na pewno nie jestem jedyny w głoszeniu „pochwał” nad cudownym projektem Metalliki z Lou Reedem. Nie ukrywam, że twórczości pana Reeda nigdy nie lubiłem i nie sądzę by miało się to zmienić, ale miałem nadzieję, że może faktycznie (z tym jego stękaniem) wyjdzie coś interesującego. Faktycznie, wyszło, bo to interesujące, że można stworzyć takie gówno, a już w ogóle ciekawym jest fakt, że takie gówno można kupić! Może byłoby to ciekawsze, gdy Lou Reed ograniczyłby się do siedzenia gdzieś w kącie i słuchania co robi zespół, a na koniec wypalenia coś w stylu: „Nagraliście świetną płytę”. Nie… Musieli podstawić mu mikrofon pod nos i co gorsza, musieli go włączyć… Całe szczęście, że Ulrich z Hetfieldem nie traktują tej płyty serio w swojej dyskografii. Zostaje nam czekać na ich regularną płytę.

Czy coś więcej mnie rozczarowało w taki sposób, by o tym napisać? O polityce wydawniczej Queen wspomniałem w ostatnim wpisie, a szerzej też o tym jeszcze będzie. Tak poza tym, to jednak nie ma co się już doszukiwać na siłę o minusach zeszłego roku. Trzymam się tego, że był lepszy od ostatnich 20 lat, co dobrze wróży na przyszłość.

Nadzieje na ten rok? Podobno The Darkness szykują nową płytę na luty/marzec. Oby to był powrót w dobrym stylu. Airbourne również mogłoby coś nagrać, no i jak chyba większość fanów rocka, czekam na świętowanie 50-lecia Stonesów. Mówi się o trasie, więc czekam na trasę. Może nowy album? Na razie panowie raczą nas wznowieniami i koncertami, a nawet biografiami. Black Sabbath ma objechać festiwale z nową płytą, ale na razie ważniejszą sprawą jest to, czy w ogóle do tego dojdzie. Mam nadzieję, że Tony Iommi wyjdzie z choroby i razem z Ozzym, Geezerem i Billem, jeszcze raz przypomni jak się gra heavy metal. To na razie tyle. Zanudziłem? Nie… To jeszcze przed Wami.

Pozdrawiam.

wtorek, 10 stycznia 2012

XXth Anniversary...

Jubileusze. Kto ich nie lubi? A jak jeszcze przychodzi okrągła rocznica wydania płyty, koncertu, czy grom wie jeszcze czego, to jest dobra okazja by poświętować. Ja uwielbiam rocznice, a to dlatego, że to świetny moment, by dany zespół daleko sięgnął pamięcią i przy pomocy pazernej wytwórni płytowej wydał wznowienie swojego jubilata wraz z jakimiś bonusami, które zwabią moją biedną kieszeń do sklepu. Deluxy, boxy, sroxy, hiper, uber wersje… Nawet to ładnie wygląda i lepiej się tego słucha, a jak wznowienie jeszcze trafi na vinyla, to klękajcie narody. W zeszłym roku mieliśmy nawałnicę takich wznowień. Niekoniecznie w ramach okrągłych rocznic, ale generalnie przeciętny Kowalski, który ma bzika na punkcie muzyki, musiał poświęcić kilka pensji by kupić przynajmniej 3/4 tego towaru.  Nie będę omawiał wszystkich wydawnictw, ponieważ szkoda mojego i Waszego czasu. Napiszę tylko o tych, które mnie urzekły, na które czekałem całe swoje krótkie życie… Znajdą się w tym towarzystwie płyty, za które dany zespół i wytwórnia dostaną po łbie, ale nie powinno być ich dużo. Wspomnę też o 20-latkach, które powinny były się ukazać w nowej wersji, a zostały najwyraźniej przez twórców zapomniane. Hmm… Ok. To do roboty.

Postaram się iść w miarę chronologicznie i będę pomijał płyty, które swoje wznowienia miały 3, 4 czy 5 lat temu. Granicą niech będzie 2010 rok, jako, że nie każdy musi umieć liczyć (nasi idole również).
Moi najwięksi bohaterowie, grupa Pink Floyd w zeszłym roku postanowiła zrobić naprawdę niezły prezent fanom. Przepakowali swoją dyskografię z boxu wydanego kilka lat temu do nowego, w ładniejszym (hmm…) opakowaniu, a trzy tytuły z tego pudełeczka postanowili wyróżnić najbardziej. Jako, że żadna z tych płyt nie obchodziła w 2011 okrągłej rocznicy, to wspomnę delikatnie o „Meddle”, która nadal ma tylko zremasterowany dźwięk i… tyle. Bardzo bym chciał, by panowie Waters, Gilmour i Mason się zdążyli jeszcze ogarnąć, bo „Animals”, które niedługo będzie obchodziło swoje 35-lecie, zasługuje na podobne traktowanie co „Dark Side of the Moon”, „Wish You Were Here” (najbardziej zmarnowany potencjał na rozszerzone wydanie…) i „The Wall”. Rush również postanowiło pokpić sprawę i za niemałe pieniądze wrzucił do trzech pudeł swoją dyskografię. Tutaj mamy na dodatek przypadek zespołu, który wyrzuca wszystkie swoje odrzuty. Gratuluję. Wiecie jak dopieszczać fanów. Nawet „Moving Pictures” w wersji rocznicowej nie przyniósł nic nowego poza hiper-bajer miksem na dvd i blu-ray’u. Ok. Jak ktoś ma odpowiedni sprzęt, to na pewno nacieszy się tym genialnym albumem, ale fajnie by było np. obejrzeć jakiś koncert. Przecież nie samym „Exit… Stage Left” człowiek żyje, a bootlegi swoje wady jednak mają. No ale trudno… Nie pierwszy i nie ostatni zmarnowany potencjał. Grupa Rainbow i nieodżałowani panowie Blackmore, Dio i Powell. Tutaj Pan w Czerni też poskąpił fanom i na jubileuszową „Risin’” zamiast dać coś koncertowego (a dostaliśmy dowody, że koncerty z tego okresu były epickie), to mamy trzy miksy na dwóch płytach plus mały rehearsal w postaci jednego utworu. Super! Mam nadzieję, że chociaż na „Down to Earth” (o ile doczekamy się wznowienia) będzie jakiś koncert z Bonnetem na wokalu.

Teraz zboczymy ciutkę z 2011 i cofniemy się na chwilę do 2010 w którym też wyszło kilka wartych omówienia wznowień, ale z jakichś dziwnych przyczyn pojawiły się rok wcześniej. Na pewno mega wznowieniem jest „Station to Station” Davida Bowie. Koleś po prostu zrobił świetną robotę. Największa edycja zawiera rema stery z 2010 i 1985 roku, EP-kę z edycjami singli oraz koncert z Nassau Coliseum z trasy promującej album. Dodatkowo dorzucił nam dvd z czterema miksami dla audiofilów. Wydaje mi się, że w taki sposób można pogodzić głodnych dodatków z głodnymi dźwięków. Podobnie zachowali się panowie z Duran Duran, którzy bez bawienia się w milion miksów dowalili ilością dodatków.  Ich debiutancki „self-named” album w wersji jubileuszowej zawiera b-side’y, dema, wersje nagrane dla radia BBC oraz kilka mixów bardziej na potrzeby dyskotek niż spragnionych „nowego podejścia do brzmienia”. Ofiarowali nam również do tego dvd, na którym mamy teledyski, występy telewizyjne, a na dodatek w internecie jeszcze czeka na nas koncert do ściągnięcia. Takie małe archiwum z tamtego okresu. Żeby było lepiej, to podeszli tak do wszystkich wznawianych płyt. „Notorious”, który również swoją przyspieszoną rocznicę przeżywał w 2010 doczekał się wręcz identycznego potraktowania. Bardzo ładnie.  Black Sabbath, którzy też od jakiegoś czasu bawią się we wznowienia, postanowili uhonorować (albo raczej Tony Iommi postanowił) „Seventh Star”. Fakt, z Sabbathami ma to mało wspólnego, ale Sanctuary podjęło się zremasterowania i dodania co nie co również do tej pozycji w ich dyskografii. Na drugim dysku dostajemy fragmenty jednego z koncertów z Ray’em Gillenem na wokalu, co stanowi ciekawostkę dla raczkujących fanów zespołu. Ogólnie muszę pochwalić rema stery Sabbathów. Może nie są super bogate, ale przyjemnie się na nie patrzy i jest co poczytać. Teraz kolej dowalić za zaprzepaszczenie szansy na świetne rema stery. Ladies and Gentelmen… The Roll…. A nie, jeszcze nie teraz… Bon Jovi! Zespół, który w swojej prawie 30-letniej karierze zagrał kilkanaście świetnych koncertów, wydając te najgorsze, a jak trafił się lepszy (chociażby Wembley z 1995), to okrojony z prawie połowy spektaklu. Zespół postanowił hurtem rzucić swoje Special Edition w 2010 roku (nawet świeżo wydaną Circle!!! – ale spoko… 25-lecie zespołu…) z dosłownie kilkoma dodatkami „live”. Fakt, niektóre są lepsze niż słuchane kilkanaście minut wcześniej w wersji płytowej, ale nie wierzę, że skoro mają rewelacyjną (moim zdaniem najlepszą) wersję „Wanted Dead Or Alive” która ukazała się na „Slippery When Wet”, to nie ma do tego reszty koncertu. To samo tyczy się każdej płyty. Cholera… Brakuje (nie… chyba nie ma wcale na rynku) wydawnictw dokumentujących okres od debiutu (jedynie koncert w Dżapanii) po „New Jersey” czy nawet „Keep The Faith”. Przepraszam…  poza fragmentami z trasy „Faith” wydanej na pierwszym wznowieniu (tylko rok po premierze wydania „Keep The Faith”!!!!! ROK!!!), to na video nie widziałem żadnego profesjonalnie nakręconego koncertu grupy, a bootlegi z trzęsącej się ręki mnie nie zadowalają.  Mamy za to jęczydupę Jona z trasy Crush, jakiejś akustycznej pomyłki, odegrania country-albumu i z trasy owej „Lost Highway”. Chłopaki dali dupy po całości, ale spoko. Mają komu podać rękę. Wracamy do 2011 i najbardziej spektakularnego spieprzenia rocznicy samego zespołu jak i kilku ich tytułów. Jej Królewska Wysokość, QUEEN! Jak można po królewsku dać ciała? Wydając to, co wszyscy już znają w nowym pudełeczku, z gorszą książeczką i bonusami, które… a, o tym wspomniałem na początku zdania. Panowie May i Taylor (Deacon jak wszyscy wiedzą, daaawno wycofał się z życia muzycznego) okazali się jeszcze na tyle bezczelni, że w tych pożal się boże bonusach, wcisnęli wersje koncertowe z... OFICJALNIE WYDANYCH KONCERTÓW! Mamy rodzynki, oczywiście, ale…  Są to rzeczy ogólnie dostępne przy których nie trzeba się wysilać, by znaleźć cały koncert, czy rarytasy nawiązujący do jednej niby-nowo-publikowanej-piosenki. Jedyny mały plus przypisuję im za film dokumentalny „Days of Our Lives” i piątkowy koncert z (niezasłużenie) osławionego Wembley dodany do odświeżonego wydawnictwa DVD „Live at Wembley Stadium”. Nawet antologia w postaci wielkiej księgi to kpina. Trudno. 40-lecie zdarza się raz i szkoda, że wyszła z tego taka siara… Ale lepiej się promować w amerykańskich idolach, czy na galach MTV z GaGą czy jakimś Lambertem (dobrze napisałem?).  Jako tako po łebkach sprawę załatwił Ozzy Osbourne w swoich wznowieniach, które mam nadzieję obejmą całą dyskografię. „Blizzard of Ozz” nie będę raczej komentował, ale przy „Diary of a Madman” się zatrzymam. Cieszę się, że mamy już coś więcej niż tylko dokumentujący tamten okres „Tribute”, ale czy nie fajniej by było wiedzieć z którego koncertu pochodzi dany kawałek na bonusowej płytce live? Książeczka też taka „krótko na jeża”… Ale nie mniej czekam na kolejne wznowienia.

Teraz gwiazda tego wpisu: rok 1991. O płytach wydanych 20 (teoretycznie już 21) lat temu napisano już wszystko. Wtedy ukazały się ostatnie (moim zdaniem) naprawdę najważniejsze tytuły. Niektóre zostały wznowione, niektóre nie. Burę powinni dostać panowie z Metalliki, którzy może chociaż trochę się zrehabilitują odgrywając swój czarny album na letnich festiwalach w tym roku. Axl Rose też w czapę winien dostać. Może nie uważam „Use Your Illusion” za najlepsze albumy Gunsów, ale czy to nie one wyniosły grupę na sam szczyt? Czy to nie wtedy ruszyli w swoje potężne jak cholera tourne? Co więcej, masa tych koncertów została profesjonalnie zarejestrowana, a dostaliśmy tylko Tokyo. Szkoda… Kolejna zmarnowana okazja by wyciągnąć kasę od fanów. To tyle z tych zaprzepaszczonych. Sporo albumów z 1991 zostało zremasterowanych wcześniej, więc o nich nie będę już mówił. Za to chętnie napiszę o tych, które udanie świętowały swoje 20-lecie. „Nevermind” Nirvany jest chyba tak ograną do bólu płytą, że dzisiaj nie musimy wcale jej słuchać. Po prostu znamy ją na pamięć, ale to co nam żyjący skład grupy przygotował, każe włożyć te wszystkie cudeńka do odtwarzaczy (cd i dvd) i jeszcze raz przeżyć piosenki, które niejednemu wywróciły świat do góry nogami. B-sidey, słynne tasmy Boomboxowe, ze Smart Studio, sesje dla BBC, koncert z Paramount Theatre w postaci audio i video (TAŚMA FILMOWA!!! Jakość epicka!), a dla ciekawskich mix Butcha Viga. W sporawym pudełku, z książką… No pięknie wydane wznowienie. Owacje na stojąco. U2 poszło krok dalej (łącznie z ceną wydawnictwa…) i na swojej najobszerniejszej edycji „Achtung Baby” nazwanej „Uber Deluxe Edition” dostajemy oprócz samego albumu, b-sideów i remixów, wydaną w 1993 roku „Zooropę” (bez nowej obróbki), przepakowany koncert z Sydney ’93 razem z dodatkami znanymi z „Zoo TV” (wszystko na dvd), wszystkie teledyski promujące płytę oraz pięć singli na winylach. To ze staroci. A co nowego? Film dokumentalny z 2011 roku, opowiadający historię „Achtunga” (bardzo ciekawy, polecam), interesującą wersję płyty, nie jakieś tam trzy pokrętła w lewo i dwa w prawo by głośniej bas brzmiał, tylko jakby to powiedzieć… wcześniejsze wersje piosenek? Na pewno brzmi to inaczej, czasami lepiej, jest surowiej, no po prostu świetnie się tego słucha. O książce, magnesowych duperelach czy kuleczkach nie ma sensu wspominać, ale jest jeden gadżet, który może ucieszyć fanatyków Bono. Replika jego muchowatych okularów. Śmieszna rzecz, ale na karnawał może okazać się jak znalazł, jeśli ktoś chciałby się przebrać za Boniastego. Hmm… To chyba koniec o rocznicowych wydaniach. Sporo płyt pominąłem, o niektórych i tak bym nie napisał... Uważam, że i tak się ładnie naprodukowałem, a większa ilość tekstu mogłaby pewnie uśpić. W następnym wpisie na 90% będzie o jednej (może trzech?) najlepszej według mnie płycie 2011 roku. Mamy czas podsumowań, więc dlaczego i ja miałbym się w coś takiego nie pobawić? Najlepsze CD, DVD, piosenka… Może być fajna zabawa.

Pozdrawiam. 

Nietypowo.

Witam.

Nie wiem czy jest sens dawać jakiś super-hiper-mega wstępniak w stylu Krzyśka Ibisza i Kasi Cichopek, dlatego napiszę tylko o czym ten blog będzie. Temat przewodni: muzyka. Czasami wkradną się zwykłe przemyślenia dotyczące tępoty ludzkiej.... hmmm... może napiszę ładniej... Przemyślenia dotyczące dzisiejszego świata (może być?). Wpisy będą pojawiać się tak regularnie, jak będzie mi się chciało nad nimi siedzieć. To tyle... Zaznaczam, że teksty o muzyce są czysto subiektywne, ale nie wykluczam nawiązania do czyjejś opinii.

Pozdrawiam!