czwartek, 20 czerwca 2013

Rankingi, zestawienia, listy, top 10... część 2.

Bez ściemy - najcięższa do ułożenia lista. Kombinowałem na wiele sposobów jak zestawić dziesięć płyt, które... właśnie? Już sam problem był z ideą tej dziesiątki. Zdecydowałem się odrzucić 'oczywiste oczywistości' jak Doorsi, Stonesi, Beatlesi, Zeppelini, Sabbaci, Gunsi, Purple itd... Znajdzie się kilka sław, ale wybór płyt już nie będzie taki 'typowy'. Na pewno są to DLA MNIE wielkie albumy. Parę tytułów w ogóle uchodzi za pomniki rocka i metalu, ale u nas w Polsce mało kto te krążki zna. Przyjmijmy, że jest to lista płyt, które każdy szanujący się fan rocka musi znać!

Bon Jovi - These Days (1995)


Zastanawiałem się, czy w ogóle brać pod uwagę Bon Jovi, jednak sama znajomość "Livin' on a Prayer" i "It's My Life" zmusiła mnie do umieszczenia ich najlepszego albumu w moim zestawieniu. Tu już nie ma przesłodzonego pop metalu. Od albumu "Keep the Faith" Jon Bon Jovi i spółka trochę wydorośleli, a "These Days" jest tego potwierdzeniem. Na pewno są tu najlepsze teksty Jona jakie kiedykolwiek napisał ("Hey God", "These Days", "Something to Believe in"). Richie Sambora również wzniósł się na wyżyny, przez co mamy wiele wspaniałych solówek oraz cudownych partii wokalnych. Oczywiście album nie jest dołujący, wręcz przeciwnie, ale nie jest to karykaturalne jak na wszystkich późniejszych płytach BJ. Poznałem ten album już dawno temu i od tego czasu nie ma mowy, by inny album Joviastych go przeskoczył.

Jeff Buckley - Grace (1994)


Ten album to taka moja twierdza. Mało kto wie, że posiadam "Grace". To nie jest łatwa płyta, ale jak chwyci, to na amen. Rzadko do niej wracam ze względu na przeogromny ładunek emocjonalny, który przy częstym odsłuchu może przytłoczyć. Mimo wszystko, jest to jeden z najpiękniejszych albumów jakie dane mi było usłyszeć. Jeff był niewątpliwie utalentowanym człowiekiem i wielka szkoda, że Go z nami nie ma. Kto wie co by nam jeszcze od siebie dał? A "Hallelujah" w wersji Buckley'a to dzieło skończone.

Collage - Moonshine (1994)


"Collage? A co to jest?" - 9 na 10 osób zadaje mi takie pytanie, podczas przeglądania płyt.
Collage to nieistniejący już polski zespół prog-rockowy działający w latach 1985-1996. U nas już zapomniany, ale poza granicami naszego kraju, ścisła czołówka muzyki progresywnej z czego jestem dumny. "Moonshine" to jedna z najważniejszych płyt rocka progresywnego. Muzycznie, COllage czerpali od Marillion, starego Genesis, trochę od Yes i King Crimson. Słychać to na praktycznie każdej ich płycie, ale nie ma mowy o plagiacie. Mirek Gil, Wojtek Szadkowski i ich koledzy wypracowali swój własny styl, którego nie sposób pomylić z innymi zespołami z tego kręgu muzycznego. "Living in the Moonlight", "In Your Eyes", tytułowy, czy "War is Over" są do dzisiaj sztandarami progresywnego grania. Nawet jeśli nie przepadacie za baśniowymi klimatami (bardziej chodzi o muzykę niż teksty), warto chociaż raz przesłuchać "Moonshine". A nóż się spodoba?

The Darkness - Hot Cakes (2012)


O ostatnim dziele Darknessów zamierzam niedługo napisać coś więcej, dlatego tutaj będzie w miarę krótko. Przebili swój pierwszy album, a to wyczyn, biorąc pod uwagę, że "Permission to Land" przez 10 lat uważałem za jedną z najlepszych płyt wszech czasów.

Def Leppard - Slang (1996)


Już widzę zmieszanie na twarzach fanów pudel metalu. Leppardzi znani są przede wszystkim z "Pyromanii", "Hysterii" i "Adrenalize". Zaczynali jako przedstawiciel NWOBHM, a skończyli na największych arenach grając typową w latach '80 muzykę. Wypadek Ricka Allena (jednoręki perkusista, znany również jako "Thunder God") na pewno miał dużo wspólnego ze zmianą brzmienia, ale płyta "Slang" wytrąca im wszelkie argumenty z ręki. To surowa, rockowa płyta. Powrót do akustycznego (no pół-akustycznego...) zestawu perkusyjnego dało całości dużo mięcha. Jest to bardzo dojrzy album, jeden z moich ulubionych w dyskografii Leppardów i ubolewam, że fani zupełnie nie docenili tego krążka. Właśnie... Fani. Tutaj możemy podyskutować, kto jest fanem Def Leppard, a kto pozerem słuchającym tylko ich najsłynniejszych albumów, ale to temat na inny dzień. Tak czy siak, "Slang" okazał się komercyjną porażką i już na następnym albumie ("Euphoria") zespół wrócił do starych patentów i plastiku. Def Leppard to żywy przykład, jak "fani" potrafią zmarnować potencjał świetnego zespołu.

Dream Theater - Scenes from a Memory (1999)


Mistrzowie progresywnego metalu. Dzisiaj ten tytuł się bardzo zdewaluował, ale "Scenes from a Memory" nadal porywa, wciąga, zachwyca. Genialny concept album, nie męczący, nie przegadany (pozdrawiam Rogera Watersa), a muzycznie to mistrzostwo świata! Aby zrozumieć historię, dobrze jest mieć przygotowaną książeczkę z tekstami pod ręką, ponieważ to prawdziwa rock-opera z podziałem na role. Więcej zdradzać nie będę. Kiedyś sam podejmę się próby interpretacji tego dzieła.

Marillion - Misplaced Childhood (1985)


Kolejny concept. Dzisiaj trąca myszką i równie dobrze mogłem tu dać "Brave" albo "Marbles", jednak "Misplaced Childhood" zawsze będzie mi bliskie. Był to pierwszy album Marillion jaki poznałem, jeden z pierwszych concept albumów z jakimi miałem przyjemność się zetknąć i na tyle ta historia do mnie przemówiła, że czasami sam czuję się jak bohater opowieści. Fish napisał swoje "The Wall", tyle że z pozytywnym zakończeniem, a muzyka jest bardziej przyswajalna niż u Floydów. Poza tym... Kto z nas nie zna "Kayleigh"?

Oasis - Definitely Maybe (1994)


To przywaliłem! Nie jestem fanem brit-popu i nigdy nie będę, jednak Oasis mnie kupili, a "Definitely Maybe" uważam za album wybitny w swojej stylistyce. To nadal jest świeża, energetyczna muzyka, przy której można się pobawić. Teraz można zapytać, dlaczego nie "Morning Glory"? "Definitely Maybe" jest ich najrówniejszą płytą. Nie przyniosła tylu przebojów co drugi krążek, ale jako całość jest nie do przebicia. "Rock'n'Roll Star", "Live Forever", "Supersonic", "Married with Cildren"... Tej płyty wstyd nie znać!

Queen - Queen II (1974)


Doceniona po wielu latach, choć i dzisiaj trafiają się malkontenci mówiący o przeroście formy nad treścią. Szczerze? Życzę każdej kapeli TAKIEJ drugiej płyty. Jest tu wszystko. Począwszy od firmowych partii wokalnych, przez rozbudowane kompozycje, kończąc na orkiestrze gitar pod batutą Briana May'a. Polecam wszystkim wersję vinylową z podziałem na 'białą' i 'czarną' stronę. Ta pierwsza należy głównie do Briana (napisał 4 z 5 kompozycji), a najbardziej wyróżniającym się utworem jest bez wątpienia "White Queen (As it Began)". Cudowna ballada z pięknie poprowadzoną partią fortepianu przez Mercury'ego. Strona 'czarna' to popis Freddiego. 18-minutowa suita ("Ogre Battle"/"The Fairy Feller's Master-Stroke"/"Nevermore"/"The March of the Black Queen"/"Funny How Love Is") plus pierwszy przebój ("Seven Seas of Rhye") i nie myślę już o żadnych "Atakach serca", "Operach" i innych "Wyścigach". "Queen II" to Queen w pigułce.

Richie Sambora - Undiscovered Soul (1998)


"Stranger in this Town" przewałkowałem jakiś czas temu, a Rysiek ma w swoim dorobku jeszcze dwie świetne płyty. "Undiscovered Soul" jest łatwiejsza w odbiorze od poprzedniczki, co nie znaczy, że obcujemy z muzyką bez pazura. Z Samborą jest o tyle ciekawie, że każda jego płyta odzwierciedla dany okres w życiu. Tak jak "Stranger" jest trochę mroczny, pełen pytań o sens życia, o miłości, tak "Undiscovered" jest odpowiedzią na wszystko. Richie na tym albumie jest już szczęśliwym człowiekiem, w miarę spełnionym zawodowo jak i na rodzinnym poletku, to dlaczego ma się dołować muzyką? To, co też lubię u Sambory, to spójność materiału. Mogę wyróżnić perły jak "Downside of Love", "In it for Love" czy tytułowy, ale prawdziwą siłę rażenia czuje się przy odsłuchu całości. Gdybym miał porównać "Undiscovered Soul" z którąś płytą Bon Jovi, byłaby to "These Days". Niezła klamra się zrobiła, co?

Nie wierzyłem, że uda mi się sklecić TAKĄ listę. Zacząłem od prawie trzystu studyjniaków i gdy doszedłem do TOP 50, stwierdziłem, że chrzanię to, że tak się nie da. Udało się i mam nadzieję, że niejednej osobie rozpoczynającej przygodę z muzyką rockową to zestawienie pomoże.

Pozdrawiam!

środa, 19 czerwca 2013

Rankingi, zestawienia, listy, top 10... część 1.

Od kiedy tylko na całego wszedłem w świat muzyki, nieustannie słyszę pytania o płyty, koncertówki, zespoły, biografie (książkowe i na dvd), które mógłbym polecić. Nie powiem, że przez pierwsze dwa lata było to fajne. Wiecie, moje zdanie się dla kogoś liczy i w ogóle... No, ale te dwa lata skończyły się jakieś 10-11 lat temu i dzisiaj wolę kogoś odesłać na jakąś stronę z rankingami, albo mówię coś w stylu "zacznij od Made in Japan, a potem już sam sobie coś znajdziesz". Jako, że aktualnie mam urlop i znalazła się wolna chwila, to pomyślałem: dlaczego by nie zrobić takiej listy płyt studyjnych, koncertówek, czy nawet książek, które mógłbym z czystym sumieniem komuś polecić? Dziesięć pozycji na każdą kategorię i krótkie uzasadnienie. Zero recenzji, po prostu "must have".

Zacznę od koncertów. CD i DVD, bo tutaj nie ma co rozdzielać. Na początku miałem ból głowy, bo weź człowieku poleć TYLKO dziesięć wydawnictw live, gdzie ogromnym problemem byłoby zebranie pięćdziesięciu takich pereł. Postanowiłem się ograniczyć tylko do tego co mam na półkach, bo skoro chciałem wydać na coś ciężko zarobione pieniądze, to musi być to wyjątkowe. Zatem...


AC/DC - Live at Donington (DVD/2003)


Tor wyścigowy Donington Park, trasa Monsters of Rock '91/The Razors Edge World Tour, cztery dni po Chorzowskim koncercie. Z jednej strony może działać ten czynnik patriotyczny, bo przecież to samo było u nas, ale... Ujmę to tak. Mogę nie mieć ochoty na słuchanie AC/DC, ale za każdym razem, gdy oglądam Donington, uświadamiam sobie, że to najlepszy rockowy koncert jaki kiedykolwiek zagrano. Mam gdzieś, że grają na jedno kopyto, ale ta toporna muzyka (którą kocham) w połączeniu z resztą daje niezapomniane przeżycie. Od tego wydawnictwa można spokojnie zacząć przygodę z rockiem.

Deep Purple - Live in California 74 (DVD/2005)



Cóż to był za koncert! O festiwalu California Jam i samym występie Purpli mógłbym napisać osobny wątek i byłby dosyć długi. Bohaterem tamtego wieczoru był Ritchie Blackmore. Można rzec 'Classic Blackmore". Było rozwalanie kamer, rozwalanie gitar, rozwalanie wzmacniaczy, a i na koniec Rysiu wysadził całą scenę, by grający po nich Emerson, Lake & Palmer pożałowali swojego headlinera, za zbyt wysokie zadzieranie nosa. Muzyka również się broni. Na pewno jest to najlepszy koncert Mark III (Blackmore/Lord/Paice/Coverdale/Hughes), ale jestem również zwolennikiem myśli, że jest to również najlepszy koncert Purpli w ogóle! Wyznawcy "Made in Japan" zaraz mnie zjedzą, ale - nie ujmując tej klasycznej koncertówce - na Cal Jam czuję więcej ducha rock'n'rolla. Czasami gniew i frustracja potrafią przeobrazić się w coś dobrego i tutaj to mamy.

Dream Theater - Score (CD, DVD/2006)


Dream Theater albo się kocha, albo nienawidzi. Ja kocham... ale tylko do płyty "Octavarium". Trasa promująca ten krążek była chyba najlepszą jaką kiedykolwiek zagrali. Setlista zmieniająca się co koncert (w sumie to u nich kiedyś była norma), świetna forma Jamesa LaBrie (to akurat normą u nich nie było), dodatkowo fakt, że to już 20 lat na scenie (fakt, naciągane 20 lat, ale jeśli przyjąć Majesty jako protoplastę DT, to...), no koncerty nie mogły być kiepskie. Z czym zatem obcujemy na tym wydawnictwie? Z ostatnim koncertem na trasie "20th Anniversary Tour" w przepięknej Radio City Music Hall w Nowym Jorku (rodzinnym mieście większości składu (konkretnie Mike'a Portnoy'a, Johna Petrucciego i Jordana Rudessa, ale i po części Johna Myunga). Dodatkowo, panowie pokusili się o dodatek w postaci orkiestry symfonicznej, która dołączyła do zespołu w drugiej części wydarzenia. Sam seto, to istne 'the best of' grupy plus monumentalna suita (tylko 42 minuty) "Six Degrees of Inner Turbulence" i - krótsza o 15 minut, ale równie epicka - "Octavarium". O poziomie wykonania pisać chyba nie muszę. Oni rzadko kiedy mieli słabsze dni.

Iron Maiden - Rock in Rio (CD, DVD/2002)


Tutaj miałem dylemat. "Rock in Rio", czy "Maiden England '88"? Dlaczego nie "Live after Death"? Bo ile można? Uwielbiam zapis z trasy "World Slavery Tour", ale też myślę, że jest troszkę przeceniony... Wracając do mojego bólu głowy. Zdecydowałem się na Rio i już tłumaczę dlaczego. Ogromny festiwal z tradycjami, fani z ameryki południowej, a przede wszystkim six-pack (Harris/Murray/McBrain/Dickinson/Smith/Gers), trasa promująca genialny "Brave New World" oraz znakomita forma zespołu. Do setlisty przyczepić się również nie sposób. Czego chcieć więcej?

Queen - Rock Montreal & Live Aid (DVD/2007)


O tym wydawnictwie już kiedyś pisałem, dlatego napiszę krótko. Montreal to Queen najwyższych lotów, a Live Aid to jeden z najlepszych występów w historii rocka. Starczy?

The Rolling Stones - Some Girls: Live in Texas '78 (DVD/2011)


"Beast of Burden" - tak mógłbym króciutko podsumować ten genialny koncert. Surowizna pełną gębą. Zero przepychu, który u Stonesów był czymś na porządku dziennym. Chłopaki postanowili wrócić do korzeni i zagrać trasę w najmniejszym możliwym składzie (raptem trzech dodatkowych muzyków, jeśli liczyć Iana Stewarta jako 'dodatkowego'). Wyszło im cudownie. Bardzo w duchu rock'n'rolla. Bardzo się cieszę, że wygrzebano ten koncert z archiwów i odpowiednio go odrestaurowano. Można powiedzieć, że to pozycja obowiązkowa dla fanów rocka, a i miłośnicy szeroko pojętej muzyki również powinni się z tym wydawnictwem zapoznać.

Robbie Williams - What We Did Last Summer: Live at Knebworth (DVD/2003)


O nim też już było, więc nie będę się zbytnio rozpisywał. Można nie przepadać, ale należy docenić chociażby za widowiska jakie tworzył.

Depeche Mode - 101 (CD/1989)


A o tym to pisałem dosłownie 'przed chwilą'. Depeche Mode zdobyli Mount Everest i oto dokument z tej wyprawy.

Perfect - Spodek Live'94 (CD/1994, 2003)


Kolejny ból głowy: Perfect, czy Budka z Sopotu '94. Wygrał jednak pełny i niezrobiony w studio koncert. Wydaje mi się, że był to pierwszy koncert w Polsce po reaktywacji (grupa zeszła się w 1993, ale odbyła trasę za oceanem). Ogromny koncert w katowickim Spodku, 22 sztandary polskiego rocka i wspaniała publiczność. Za każdym razem gdy tego słucham, jestem zmiażdżony. A "Objazdowe Nieme Kino" to próba najwyższych lotów. I ta solówka Sygitowicza...

Led Zeppelin - How The West Was Won (CD/2003)


"The Song Remains The Same" nie miał szans się tutaj znaleźć. Myślałem o "Celebration Day", ale to też nie ten kaliber, chociaż często wracam do koncertu z 2007 roku. Dlaczego koncerty z Los Angeles? Ponieważ to kwintesencja Zeppów. Dwie i pół godziny totalnego odlotu, a przy tym wokal Planta nie męczy, jak to ma w zwyczaju na niektórych koncertówkach (najczęściej szeroko-dostępnych bootlegach). Po wydaniu tej koncertówki spotykałem się najczęściej z opiniami, że to najlepsze Zeppy live. Zgadzam się w 100%.

Wow... Dziwna lista. Nie ma "Made in Japan", "Live after Death", "Alchemy", "Absolutley Live" Doorsów, czy nawet Dżemu... Zabrakło miejsca dla "Unplugged" Nirvany, czy "P.U.L.S.E" Floydów. Nic Rush (a również zasługują), zero Kissów (a tak się zachwycam przecież Alive'ami), ani Metalliki, ani Bon Jovi, zero Motley Crue, żadnej wzmianki o "Under a Blood Red Sky", "Zoo TV" czy Slane Castle U2... To bardzo subiektywna lista. Myślę, że w większości spotka się z chłodnym przyjęciem, ponieważ nie lubimy rzeczy 'nowych'. Na cholerę poznawać "Live in California 74", skoro jest "Made in Japan"? "Rock Montreal"? Wszyscy przecież tłuką Wembley.

Uwierzcie mi, że jak poszukacie troszkę głębiej, to znajdziecie skarby, które przewrócą wasz muzyczny świat do góry nogami.

Przede mną teraz wielkie wyzwanie... Dziesięć "must have'ów" wśród albumów studyjnych. To sobie roboty na urlop narobiłem.

Pozdrawiam!

wtorek, 18 czerwca 2013

18.06.1988 - Rose Bowl, Pasadena

Dziś mija 25-rocznica wielkiego koncertu Depeche Mode na stadionie Rose Bowl w Pasadenie. Trasa promująca album "Music for the Masses" trwała od 22 października 1987 do 18 czerwca 1988. 101 koncertów. Ten sto pierwszy miał się okazać najważniejszym w karierze Martina Gore'a i spółki. Mało kto wierzył, że całe przedsięwzięcie wypali. Depeche Mode na tak ogromnym stadionie? Niby płyta sprzedawała się świetnie, single nie opuszczały topowych miejsc list przebojów, ale gdy zerknąć na rozpiskę trasy, to przeważnie Depeche Mode grało w niedużych arenach. Sam Dave Gahan mówił, że jeszcze przed wyjściem na scenę w Rose Bowl miał świadomość kompletnej klapy. Pierwsze sekundy "Behind The Wheel" rozwiały wszelkie obawy, co doskonale widać na filmie dokumentującym wydarzenie (te spojrzenie Dave'a na Martina z wyrazem twarzy mówiącym "udało się stary!"). Publiczność tego dnia była ich. Gore, Gahan, Alan Wilder i Andy Fletcher byli tego wieczoru bezbłędni. Ktoś powie, że na szczyt weszli w okresie "Violator", ale dla mnie tym wierzchołkiem jest Rose Bowl. Zawsze miałem słabość i do "Masses" i do "101" (świetnie, że tak nazwali dokument i album koncertowy). Nierzadko obcujemy tutaj z najlepszymi wersjami utworów Depeszów. Wspomniane już "Behind The Wheel", "Strangelove", "Blasphemous Rumours", pięknie zaśpiewane przez Martina "Somebody" i "The Things You Sad", kapitalnie wykonane "Black Celebration" oraz - moim skromnym zdaniem - tour de force, magnum opus tego koncertu, "Never Let Me Down Again", "Master and Servant", "Just Can't Get Enough" i najlepsze wykonanie live, jakie kiedykolwiek słyszałem (ogólnie, nie tylko Depeche Mode) "Everything Counts". To jest ten moment, gdy wzruszamy się z Gahanem, ponieważ wiemy ile lat zajęło im wejście na sam szczyt, ile energii i pracy poświęcili, by zagrać na tym stadionie, dla ok. 60 tys. ludzi. Dla mnie, jeden z najlepszych koncertów w historii muzyki rozrywkowej.

Dla tych, którzy jeszcze nie mieli okazji posłuchać/obejrzeć "101", mała zajawka:







 Pozdrawiam!

niedziela, 9 czerwca 2013

Zaszczekany na śmierć!



Dotarła! Mogę już coś więcej napisać o najnowszym dziele australijczyków. Syndrom trzeciej płyty jest najcięższym wyzwaniem z jakim musi się zmierzyć zespół. Z reguły każdy się fantastycznie broni, ale ZAWSZE trzeba wtrącić coś w rodzaju "ciekawe, co pokażą na trzecim krążku?". Jak Airbourne odbili piłeczkę?

Przyznaję, że musiałem "Black Dog Barking" przesłuchać z 5 razy, zanim zabrałem się za recenzję, ponieważ miałem z nią problem. Oni nie kombinują. Nie lubują się w poszukiwaniach. Walą prosto w mordę i poprawiają kopniakami w jaja. Jak powinno się wobec tego patrzeć na twórczość zespołu, który gra mniej więcej to samo? Pomimo mojej miłości do Airbourne, mógłbym rzucić kąśliwą uwagą, że tak jak AC/DC (których również kocham) nagrało wszystko na "T.N.T" i "High Voltage", tak ich uczniowie powiedzieli wszystko na "Runnin' Wild".

"Black Dog Barking" z każdym kolejnym przesłuchaniem wciąga coraz bardziej. Mój problem z krążkiem polegał na tym, że trochę ten materiał brzmiał na początku sztucznie. Tak, jakby chłopaki przenieśli patenty z debiutu i na takim fundamencie nagrali nowy materiał. To było idiotyczne myślenie. Po 2-3 odsłuchu wiem, że jest to wspaniałe, rock'n'rollowe dzieło, które kiedyś dorówna, a może i przebije "Runnin' Wild". Nie chcę pisać o poszczególnych kawałkach, ponieważ album jest na tyle krótki (ok. 35 minut - 10 utworów) i na tyle spójny, że nawet nie ma czego wyróżniać.

Mogę za to rzucić ciekawostką.

Płytę rozpoczyna utwór, który zespół nagrał już 9 lat temu na swój minialbum zatytułowany "Ready to Rock". Dla mnie jest to o tyle fajna sprawa, że właśnie w 2004 roku, kiedy szukałem czegoś świeżego w muzycznym świecie, trafiłem na ten krążek i od tamtej pory bacznie przyglądam się poczynaniom Airbourne. Miło, że dopracowali "Ready to Rock", które jest fantastycznym openerem albumu i pokazuje, że w tej kapeli drzemie ogromna siła.

Kochacie prostego rock'n'rolla z mocnym kopnięciem? Przesłuchajcie "Black Dog Barking".

A tutaj na zachętę macie "Ready to Rock"!






Pozdrawiam!