Tak jak mówiłem, dzisiaj będzie podsumowanie 2011 roku.
Postanowiłem wyróżnić najlepsze albumy (miał być jeden…) i po najlepszej koncertówce
audio i video. Pewnie skrobnę o moim największym rozczarowaniu, niespodziance,
nadziejach na ten rok… O samych koncertach pisać nie będę, bo na żadnym mnie w
2011 nie było (kasa…). Zaczynamy!
ALBUM ROKU
WASTING LIGHT – FOO FIGHTERS
Bezdyskusyjnie mój
numer jeden. Śmiem
twierdzić, że w podsumowaniu dekady (hmm...
to jest myśl) również zająłby pierwsze miejsce. Grohl z chłopakami
nagrali genialny, energiczny, kopiący tyłki album. Pod względem kompozycyjnym,
a nawet tekstowym jest to rzecz niebanalna. Tematem przewodnim na pewno jest przeszłość
i przyszłość. Z tekstów wylewają się przemyślenia na temat zachowań z
przeszłości i zmian jakie potem następują. Nawet „White Limo” nie wydaje się
być w żartobliwym tonie, do którego przyzwyczaił nas świetny klip promujący ten
kawałek. Chłopaki dojrzeli. Żonaci, dzieciaci, starsi i to odbija się w każdym
kawałku… ALE niekoniecznie odbija się w samej muzyce. Tutaj w kilku utworach,
przymykając oczy na tekst, widzimy miłośników piwa, Jacka Danielsa, którzy
robią rozpierduchę w garażu (vide początkowa promocja „Wasting Light”). Wspomniany
już „White Limo”, „Bridge Burning”, „Rope”, „Back & Forth”, „A Matter of
Time”, to przecież świetne wymiatacze. W ogóle cały album świetnie się sprawdza
na koncertach. Nie obraziłbym się, gdyby do trakclisty dołożyli bonusowy „Better
Off”, który wcale nie jest gorszy i nie odstaje stylistycznie od kawałków z
płyty. Świetna robota panie Grohl. Świetna robota chłopaki!
Pobawić się w plusy i minusy?
PLUSY:
+ Wszystkie utwory trzymają ten sam poziom.
+ Rzadko spotykana w dzisiejszych czasach spójność albumu.
+ Analogowe podejście do nagrań.
+ Producent – Butch Vig.
+ Obecność (o której nie wspomniałem w tekście) Krista Novoselica w „I
Should Have Known”
+ Mimo spójności, ciężaru i brudu, chłopaki mogą pochwalić się hitami.
+ „Bridge Burning” jako kolejny świetny otwieracz albumu.
+ ROCK’N’ROLL (albo Rock’n’Grohl)
MINUSY:
- Mnie, płyta weszła po trzecim czy czwartym przesłuchaniu. Tyle
minusów.
Mógłbym na tym zakończyć i przejść do koncertówek, ale sumienie nie
dałoby mi spokoju, bez wyróżnienia kilku tytułów, które dały mi sporo radości i
pozytywnego zaskoczenia, a jeden z nich przy większym szczęściu mógłby się
pobić z Foo Fighters o miano najlepszej płyty 2011 roku.
CHARM SCHOOL – ROXETTE
Polecę chronologicznie. Na początku lutego, po prawie 10 latach
szwedzki duet zaprezentował nam swój premierowy materiał i to bynajmniej nie na
kolejnej składance, lecz na nowiusieńkim albumie. Biorąc pod uwagę fakty, co
się działo w ciągu ostatniej dekady w zespole, przez co przechodziła Marie
Fredriksson, to powrót Roxette jest istnym cudem. Można też złośliwie rzucić,
że skoro przez tyle lat nie raczyli nas nowym albumem, a jedynie nowymi
piosenkami umieszczanymi na różnych „bestofach”, to „Charm School” musi być
czymś wyjątkowym, epickim, nawet jak na pop-rock. Hmm… Epicka i wyjątkowa to ta
płyta nie jest, a nawet nie zawiera przeboju na miarę ostatniego (sprzed
dekady) wielkiego (raczej tylko w Europie) hitu „Real Sugar”, to według mnie,
jest to równiejszy album od „Room Service” i zdecydowanie lepszy od „Have a
Nice Day”. Nie mogę im tylko darować, że przynajmniej połowa albumu nie trzyma
poziomu tych „bestofowych” premier, jak „Opportunity Nox”, „Little Miss Sorrow”,
„A Thing About You”, czy „One Wish”. Nie mniej, nie byłem jakoś bardzo
rozczarowany po przesłuchaniu albumu. Pamiętam moje zdziwienie już przy
pierwszym kawałku z „Charm School” – „Way Out”. Takiego kopniaka w twarz nie mieli
od czasu „Harleys & Indians” z „Crash! Boom! Bang!”. Miałem nadzieję, że do
końca pociągną na gitarowym, bujającym popie, przy którym głowa sama się macha,
noga tupie do rytmu, a ręce udają, że grają na gitarze. No gęba sama się
uśmiecha, jednak… Tak szybko jak skończył się „Way Out”, zaczął się klimat
balladowo-popowy z elementami elektroniki. No ok, trzeba się teraz przestawić,
ballady też potrafili robić. I faktycznie, „No One Makes It On Her Own” płynie sobie
delikatnie, nawet przyjemnie się słucha, nawet czuć ducha starego Roxette tylko
w nowym produkcyjnym opakowaniu. Trzeci kawałek to znowu kopniak w ryj, ale
taki trochę nietypowy kopniak. Moja pierwsza myśl w czasie słuchania „She’s Got
Nothing On (But the Radio)” to: „eee… Have a Nice Day?”. Jednak po drugim czy
trzecim przesłuchaniu, cholernie polubiłem ten kawałek i dla mnie jest mocnym
plusem albumu. Za to czwartego, „Speak to Me” do dzisiaj nie mogę przegryźć.
Per Gessle nigdy nie należał nawet do średniej klasy wokalistów, ale nigdy
jakoś nie raził swoimi umiejętnościami czy nawet barwą głosu. Tutaj mnie razi.
Partia Marie jest przepiękna, wręcz „Spending-my-time’owa” i ten klimat czuć,
ale zwrotek nie dam rady słuchać. Teraz zaczyna się to, czego w albumach
przeważnie nie lubię, czyli „leci-bo-leci”. Spokojna ballada „I’m Glad You
Called”, koncertowy killer (aż dziw, że się tak przyjął) „Only When I Dream”, „Dream
On”, który mógłby spokojnie ukazać się na „Tourism” (ma taki sielankowy,
niezobowiązujący klimat), czy „Big Black Cadillac” z muzyką rodem z „Have a
Nice Day”. Z ostatnich czterech kawałków chyba wyróżnię tylko dwa, wieńczące
płytę: „Happy On the Outside” i „Sitting
on the Top of the World”. Spokojne ballady w stylu Marie, które idealnie pasują
na koniec. Co więcej, tytuł ostatniej piosenki idealnie pasuje do wyjścia z
ciężkiej choroby Marie (wręcz szczęśliwego wyjścia…). Teraz pytanie, dlaczego
wyróżniam taką płytę skoro mam do niej kilka uwag? Dlatego, że to Roxette (i
miłość do tego duetu). Dlatego, że w ogóle taka płyta powstała. Dlatego, że
mimo wszystko jest to dobry album. Po prostu.
PLUSY:
+ Kilka potencjalnych hitów się znajdzie w szczególności świetne „Way
Out”.
+ Po dziesięciu latach doczekaliśmy się nowej płyty.
MINUSY:
- Bardziej dla fanów, ale przeciętny zjadacz chleba również znajdzie
coś dla siebie.
2 – BLACK COUNTRY COMMUNION
Drugi album supergrupy złożonej z Glenna Hughesa, Joe Bonamassy, Jasona
Bonhama i Dereka Sheriniana. Nie kazali nam długo czekać na następcę „jedynki”.
Tutaj nie będę się skupiał na poszczególnych kawałkach, tylko potraktuję „dwójkę”
jako całość. Mamy rozpierdziel. Glenn w niesamowitej formie wokalnej (do czego
zdążył nas przyzwyczaić), co jest po prostu czymś dziwnym i jednocześnie
cudownym, bo jak przypomnieć go sobie z Deep Purple, Trapeze, czy nawet
epizodzie w Black Sabbath, to… Cholera, ten koleś z roku na rok śpiewa coraz
lepiej. Do tego jest świetnym basistą, pełnym energii człowiekiem, który wie
jak grać rocka, wie co to groove i wie jak trafić do słuchacza. Joe Bonamassa
potwierdza, że jest nietuzinkowym gitarzystą i że poza bluesem potrafi ostro
przyłożyć. O Bonhamie i Sherinianie nie muszę nic nowego pisać, bo swoje
szczyty umiejętności osiągnęli już jakiś czas temu i poziom trzymają do
dzisiaj. Z takimi muzykami i chemią, która niewątpliwie między nimi się
wytworzyła, możemy otrzymać produkt najwyższej jakości i taka jest ta płyta.
Może troszkę źle wybrali z promocją albumu („Man In the Middle”), ale jak ktoś
się nie zrazi po obejrzeniu klipu, to w nagrodę dostanie masę świetnej muzyki.
Bez zbędnego wydłużania: WSTYD NIE MIEĆ!!!
PLUSY:
+ Supergrupa, która nie odcina kuponów od sławy.
+ Spróbujcie utrzymać głowę w bezruchu podczas słuchania płyty.
+ Spójniejsza od debiutu.
+ Glenn Hughes
+ Słychać ducha lat ’70.
MINUSY:
- Generalnie nie ma, a nawet jak się coś znajdzie, to będzie to mocno
naciągane.
I’M WITH YOU – RED HOT CHILI PEPPERS
Kto by się spodziewał po nich takiej płyty? Bez Frusciante? Z jakimś
gnojkiem Klinghofferem, który robił na koncertach tylko za dublera Johna? A
jednak. Po słabiutkim „Stadium Arcadium” zastanawiałem się, czy są w stanie
jeszcze nagrać album na miarę „Californication”, czy nawet „By the Way”. Warto
było poczekać te pięć lat. Wystarczy włączyć „Monarchy of Roses” by przez
godzinę poza Red Hotami świata nie widzieć. Wciąga na maksa i mówi to osoba,
która wielkim fanem tego zespołu nie jest. Tak jak jeszcze pierwszy kawałek
trzyma nas w lekkiej niepewności co do obranego kursu stylistycznego, to
następny, „Factory of Faith” daje do zrozumienia, że to album Flea. Jego bas
wylewa się litrami, ale nie wiem czy to jakaś duża wada. Szkoda, że Josh Klinghoffer
nie rozwinął w pełni skrzydeł, bo w kolesiu drzemie niemały potencjał. Na
koncertach to istny wulkan energii, taki ogromny zastrzyk świeżości i to czuć.
Bałem się o Chada Smitha, który z powodzeniem poczynał sobie w Chickenfoot (o
którym również zaraz skrobnę), ale postawił na macierzystą kapelę, a że
ewidentnie jest w gazie to energii mu nie zabrakło na dwa świetne albumy w
jednym roku. Poza wymiataczami, czy funkowymi odjazdami, chłopaki raczą nas
balladami. Nie ukrywam, że Anthony Kiedis nigdy mi nie leżał w takiej
stylistyce, ale tutaj nie razi. W ogóle jestem zaskoczony stanem technicznym
jego gardła, a na koncertach promujących „I’m with You” potwierdza wysoką
formę. Co mogę wyróżnić najbardziej z płyty? Poza „Monarchy of Roses” i „Factory
of Faith”, z czystym sumieniem wspomnę o „Look Around” - typowym Red Hotowym
wymiataczu, świetnym singlu pilotującym album „The Adventures of Rain Dance
Maggie”, musicalowym „Even you Brutus?”, czy wieńczącym płytę „Dance, Dance, Dance.
Poza tym, to równy, nagrany na wysokim poziomie album, który broni się na żywo.
Tym razem nie ma lipy. Red Hoci wrócili do wysokiej formy.
PLUSY:
+ Klinghoffer udanie zastąpił Frusciante.
+ Kiedis w formie, a to u niego sztuka.
+ Są hity, ale mniej przebojowe momenty wcale nie są gorsze.
+ Chłopaki stęsknili się za sobą i to słychać.
MINUSY:
- Naciąganym minusem może być fakt, że Flea zdominował album, ale czy to naprawdę źle?
- Za mało Josha, za mało...
III – CHICKENFOOT
Kolejna supergrupa i kolejna świetna płyta. Może nie tak wyrazista jak ich
poprzedni studyjny album, ale za to jest równiejszy, bardziej wtopiony w całość
przekazu. Nie ma kawałków wyróżniających się, nie ma też kawałków
niepasujących, czy gorszych. Chłopaki złapali za instrumenty i nagrali
porządny, rockowy album, który kopie dupska każdej młodej kapeli, która myśli,
że gra rocka. W porównaniu do Black Country Communion, skład „kurzej stopy”
jest mi o wiele bliższy. Chad Smith, Sammy Hagar, Mike Anthony, Joe Satriani.
To takie moje ziomki, których w dużych ilościach słuchałem i słucham w ich
macierzystych projektach jak Van Halen, RHCP, Montrose, czy na płytach
Satrianiego. Każdy wnosi tutaj wszystko co ma najlepsze, naprawdę. Smith może powalić
w bębny jak John Bonham, Hagar powrzeszczy to tu, to tam, Anthony jak za
dawnych lat poczuje się jak dzieciak i pośpiewa z Sammym, a Joe Satriani
udowodni, że nie obce mu hard rockowe riffy. Mamy to wszystko od „Last
Temptation” po „Something Going Wrong”. Można się zaśmiać, że zaczynają z
przyłożeniem, a kończą wręcz balladowo, ale nie kręciłbym nosem. Jest tu
praktycznie wszystko i dla każdego, kto czuje rock’n’rolla. Tak jak
wspomniałem, pierwsza ich płyta miała to do siebie, że dało się wyróżnić
bardziej przebojowe momenty itd.. Tutaj tego nie ma, ale bynajmniej nie jest to
wadą. Nie w ich przypadku. W tym wieku, po tylu latach, w takim składzie, nagrać
tak równy album? Cholera, ja chcę więcej takich płyt. Dodając atmosferę w
jakiej pracowali (luz, luz i jeszcze raz luz), to ja czekam na ich „czwórkę”.
PLUSY:
+ Radość z grania, energia, luz.
+ Równiejszy od debiutu.
+ Bez problemu wchodzi za pierwszym razem.
MINUSY:
- Niby zero potencjalnych hitów, ale czy to minus?
Wow, trochę się rozpisałem, a to dopiero płyty studyjne. Czas na
wydawnictwa koncertowe.
KONCERTOWE CD ROKU
MIRRORBALL – DEF LEPPARD
To dopiero zaskoczenie. Zespół, który poza vhs-em (przekopiowanym potem
na dvd) i paroma bonusowymi płytkami z koncertami przez całą karierę nie mógł
wydać koncertów ki, teraz robi to z rozmachem. Kto trzymał wydawnictwo w
rękach, wie o czym mówię. Szkoda jedynie, że takie drogie, ale coś za coś.
Trasa promująca ostatni studyjny album „Songs from the Sparkle Lounge” była
chyba największą od czasu promocji „Adrenalize”. Chłopaki, po których nikt się
niczego już nie spodziewał, nagrali świetny album to i trasa musiała pójść
świetnie. Poszła. Wyborna forma (przynajmniej na tym, co dostaliśmy), świetna setlista,
istne greatest hits plus ciutkę nowości. Na początku śmierdziało mi masą
poprawek w studio, ale Joe Elliott i Rick Savage twierdzą, że mieli na tyle
dużo nagranych koncertów, że mogli sobie na spokojnie powybierać najlepsze
wykonania. Dobra, wierzę im na słowo (hmm…). Nie mniej, słucha się tego
świetnie. Takiej koncertówki mi brakowało. Żeby było śmieszniej, niektóre
wersje piosenek Leppardów przebijają studyjne, czy nawet grane na żywo w latach
’80. Takie „Bringin’ on the Heartbreak” jest zdecydowanie lepsze od wersji
znanej z „In the Round, In Your Face”, gdzie początek jest grany akustycznie, a
potem mamy przyłożenie. To samo tyczy się połączonych ze sobą „Photograph” i „Pour
Some Sugar on Me”. MIAZGA! Reszta kawałków również w tyle nie zostaje. Jest
tylko jeden zgrzyt. Po cholerę psuć płytę koncertową, nowymi nagraniami?
Jeszcze żeby były grane na żywo, ale nie… Trzeba było nagrać trzy kawałki i
przy okazji zepsuć spójność płyty. Co więcej, i tak pojawią się na nowym
albumie Def Leppard. Kpina? Kiepski żart? To przyjrzyjmy się tym kawałkom.
Jeden dobry, dwa bardzo średnie. Tyle. Nawet tytułów mi się nie chce wymieniać…
No ok, „Undefeated” mogę wymienić, bo jest dobry, ale reszta… nie. Mam
nadzieję, że na płycie studyjnej pójdą bardziej tropem Joe Elliotta niż Ricka Savage’a.
PLUSY:
+ Wreszcie doczekaliśmy się koncertówki z prawdziwego zdarzenia.
+ Grupa w świetnej formie, o ile mamy wierzyć słowom zespołu.
+ Greatest hits na żywo.
+ Niektóre piosenki biją swoje poprzednie wersje na głowę.
MINUSY:
- Szkoda było brudzić tak dobre wydawnictwo trzema kawałkami studyjnymi…
- … jeszcze gdyby były naprawdę świetne…
- … no i gdyby miały nie trafiać na nowy album.
KONCERTOWE DVD ROKU
LIVE OVER EUROPE – BLACK COUNTRY
COMMUNION
Nie będę się tutaj zbytnio rozpisywał, ponieważ większość napisałem
przy „dwójce”. Mogę tylko dodać, że na żywo wypadają lepiej. Mamy tutaj
fragmenty z trzech koncertów z lipca 2011, z Monachium, Berlina i Hamburga.
Wszystko poprzeplatane wypowiedziami muzyków, co burzy świetnie budowany od
początku klimat, ale widać taką mieli koncepcję na pamiątkę z trasy
koncertowej. Mimo wszystko, świetnie się ogląda i słucha. Gdybyście mi nie
wierzyli, wystarczy, ze na youtubie znajdziecie „Burn” z tego dvd i padniecie z
wrażenia. Nie ma sensu już więcej nic o tym wydawnictwie pisać. Trzeba tego
doświadczyć na własnej skórze.
PLUSY:
+ Energia!
+ Glenn Hughes… powtarzam się?
+ Chemia w zespole. Teraz to widać.
+ Świetnie dobrany repertuar.
MINUSY:
- Może lepiej było część dokumentalną zostawić na drugi dysk?
Uff… Trochę pisania było. Gdybym miał jeszcze głębiej wejść w temat
opowiadania o płytach, które mnie wciągnęły na jakiś czas, albo które po prostu
warto by było wyróżnić, to ten wpis mógłby trwać bez końca. To był dobry rok
dla muzyki rockowej. Mam nadzieję, że 2012 będzie lepszy.
Było o pochwałach, to teraz wypadałoby krótko napisać, co mnie
rozczarowało. Na pewno nie jestem jedyny w głoszeniu „pochwał” nad cudownym
projektem Metalliki z Lou Reedem. Nie ukrywam, że twórczości pana Reeda nigdy
nie lubiłem i nie sądzę by miało się to zmienić, ale miałem nadzieję, że może
faktycznie (z tym jego stękaniem) wyjdzie coś interesującego. Faktycznie, wyszło,
bo to interesujące, że można stworzyć takie gówno, a już w ogóle ciekawym jest
fakt, że takie gówno można kupić! Może byłoby to ciekawsze, gdy Lou Reed
ograniczyłby się do siedzenia gdzieś w kącie i słuchania co robi zespół, a na
koniec wypalenia coś w stylu: „Nagraliście świetną płytę”. Nie… Musieli
podstawić mu mikrofon pod nos i co gorsza, musieli go włączyć… Całe szczęście,
że Ulrich z Hetfieldem nie traktują tej płyty serio w swojej dyskografii.
Zostaje nam czekać na ich regularną płytę.
Czy coś więcej mnie rozczarowało w taki sposób, by o tym napisać? O
polityce wydawniczej Queen wspomniałem w ostatnim wpisie, a szerzej też o tym
jeszcze będzie. Tak poza tym, to jednak nie ma co się już doszukiwać na siłę o
minusach zeszłego roku. Trzymam się tego, że był lepszy od ostatnich 20 lat, co
dobrze wróży na przyszłość.
Nadzieje na ten rok? Podobno The Darkness szykują nową płytę na
luty/marzec. Oby to był powrót w dobrym stylu. Airbourne również mogłoby coś nagrać,
no i jak chyba większość fanów rocka, czekam na świętowanie 50-lecia Stonesów.
Mówi się o trasie, więc czekam na trasę. Może nowy album? Na razie panowie
raczą nas wznowieniami i koncertami, a nawet biografiami. Black Sabbath ma
objechać festiwale z nową płytą, ale na razie ważniejszą sprawą jest to, czy w
ogóle do tego dojdzie. Mam nadzieję, że Tony Iommi wyjdzie z choroby i razem z
Ozzym, Geezerem i Billem, jeszcze raz przypomni jak się gra heavy metal. To na
razie tyle. Zanudziłem? Nie… To jeszcze przed Wami.
Pozdrawiam.