środa, 25 stycznia 2012

Misz-masz cz.1


Jest czas sesji, dlatego większość mojego czasu pochłania… patrzenie się w sufit, czytanie gazet, oglądanie głupot w Internecie, słuchanie muzyki... Nauką może się zainteresuję na dzień przed kolejnym egzaminem… albo i nie. Już dwa tygodnie nie pisałem nic dla siebie (taki żart, hehehe…), więc coś skrobnę. Tym razem będzie to totalny bajzel myśli, ponieważ w ostatnim czasie nie wydarzyło się w muzyce nic, co mogłoby zająć cały wpis.

Zaczynam się pomału wkręcać w gry komputerowe i cały mechanizm multimedialny. Przez te wszystkie lata trochę gardziłem ludźmi zajmującymi się tym gównem. Maminsynki z przetłuszczonymi włosami, siedzący 24/h z gałami wlepionymi w monitor, wiedzący więcej o życiu w GTA niż w świecie realnym… No nie miałem najlepszego zdania o takich ludziach, ale zaczynam się trochę do nich przekonywać. Ok, nie do wszystkich, ale w granicach tolerancji łapie się więcej niż połowa. Okazuje się, że ta połowa (zwana przeze mnie, normalnymi no-life’ami) ma własne życie, ma znajomych z którymi widzi się nie tylko przez kamerkę na skypie, która traktuje komputer jako swoje hobby, być może przyszły zarobek. To jest fajne. Ja jestem muzycznym no-lifem i rozumiem (no może nie tak całkiem, ale to wada każdego pasjonata), że ci co nie słuchają muzyki z taką częstotliwością co ja, i którzy nie interesują się tym co siedzi pod dźwiękami, mogą uważać, że jestem muzyko-zjebem. Nie ukrywam, że od małego kupuję czasopisma traktujące o grach komputerowych, ale nigdy nie czytałem ich na poważnie. Bardziej jako ciekawostkę, odskocznię od muzyki (czy piłki nożnej) oraz informacje o aktualnościach w świecie gier. Niedługo przyjdzie mi się zmierzyć z tym światem trochę bliżej, ponieważ (miało nie być nic o życiu osobistym…) zacznę pracować w miejscu otoczonym różnymi multimediami i co gorsza, będę musiał mieć o tym wszystkim więcej niż blade pojęcie. Straszne? Pewnie, że straszne, ale dam radę. Ok, koniec o prywatach. Zaczynam się pomału wkręcać w ten biznes i może kiedyś będę mógł napisać nawet notkę na bloga (kurwa, jak to brzmi…) na temat gier komputerowych.

Siedząc jeszcze w komputerach, muszę napisać o youtube.com. Mam mieszane uczucia co do oferowanych tam treści przez przeróżne osoby. Ciekawią mnie ludzie mający coś do powiedzenia, wkurwiają mnie kompletni idioci, ale zadziwia mnie tylko jedna rzecz. Dzięki takim filmikom, można stać się sławnym. Dla mnie to co najmniej dziwne. Nie, nie co najmniej… To kompletnie popieprzone i nie umiem się z tym jeszcze pogodzić. Muszę tutaj nawiązać do muzyki. Jest masa młodych, ambitnych, szalenie kreatywnych zespołów, które nigdy nie wyjdą z klubików na 50 osób, a być może w ogóle nikt o nich nie usłyszy. „Mogą dać filmik na youtube!” – powie przeciętny Kowalski. Nie, kurwa. Nie mogą, ponieważ są to myślący, ambitni ludzie, którzy nie uznają tego portalu, którzy chcą działać na zasadach znanych od 30-40-tu lat. Skończyły się czasy, gdy kapela wypuszczała singiel i drogą pantoflową zdobywała sławę, a potem na jakimś festiwaliku udowadniała, że na serio są dobrzy. Skończyły się czasy, gdy wysyłało się demo do wytwórni płytowej i po jakimś czasie dostawało się pozytywną, bądź negatywną odpowiedź. Teraz, wyznacznikiem sławy jest… Youtube.com! Im więcej ludzi da kciuk w górę, tym lepiej. Im więcej wejść na filmik, tym lepiej. Smutne to, ale w takich żyjemy dzisiaj czasach. I co ma taki biedny zespół zrobić? Dać się wciągnąć w ten szajs? Chyba innego wyjścia nie ma… Co potem? Wyślą swoje nagranie na stronę, obejrzy ich ileś tam dzieciaków słuchających techno, czy grom wie czego i co? Pochwalą? Nie… Napiszą, że „jesteście do dupy”, „co to kurwa jest?”, „Kocham Lady GaGe!!!!!1111111”. Kapela stwierdzi, że nie potrafią grać i się rozejdą. A kto wie, może dziesięć lat wcześniej, w innej rzeczywistości, staliby się nowymi Deep Purple, nową Metalliką, nowymi Pink Floyd? Nie zabijajmy prawdziwej muzyki poprzez promocję na youtube. Nie pozwólmy pustym dzieciakom mówić co jest dobre, a co złe. Nawet, jak jakiś zespół upadnie na głowę i udostępni swoją muzykę, nie sugerujmy się komentarzami, nie sugerujmy się głosami na „tak” i na „nie”. Po prostu posłuchajmy, ponieważ tym samym możemy taki mały zespolik utrzymać przy życiu. Nawet nie wiecie, ile dla takiej grupy kumpli znaczy świadomość, że jest tam gdzieś osoba, która lubi to co grają, tworzą.

Tym samym, chciałbym poruszyć ostatni temat, który w jakimś stopniu zahacza o youtube.com. Pewien kumpel podesłał mi profil jednego zespołu, który jak uważał, powinien mi się spodobać. Jako, że lubię słuchać rzeczy nowych (no nie tak dosłownie, ale jak młody zespół gra pod moje gusta, to z miłą chęcią posłucham), to zacząłem sobie nieśmiało włączać to, co tam było. I jakież było moje zdziwienie, gdy moim uszom ukazał się brudny, stary (lata ’70), energiczny hard rock w którym słychać ducha Led Zeppelin, Deep Purple, a nawet Black Sabbath i The Doors (no, tutaj to bardziej lata ’60). Muzycznie, zakochałem się w tej kapeli. Jedynie do wokalisty próbuję się nadal przekonać (manierą podchodzi pod Morrisona, a wiadomo, że ś.p. Jim różnie trafiał ze swoim głosem w ludzkie gusta), ale naprawdę nie jest źle. Niby nie powinienem zdradzać nazwy kapeli, ale że tylko ja czytam tego bloga (ale się mnie dzisiaj żarty trzymają), to zareklamuję. PEOPLE OF THE HAZE. Chcecie ich posłuchać? Poszukajcie ich na youtube.com, myspace, czy po prostu wpiszcie w Google i wyskoczy wam ich strona. Chciałbym, by było więcej kapel takich jak te. Hmm… Chyba wiem, o czym będzie następny wpis…

Pozdrawiam.

P.S. Przepraszam, jeśli piszę chaotycznie... Serio, przepraszam...

środa, 11 stycznia 2012

Podsumowanie 2011 roku.


Tak jak mówiłem, dzisiaj będzie podsumowanie 2011 roku. Postanowiłem wyróżnić najlepsze albumy (miał być jeden…) i po najlepszej koncertówce audio i video. Pewnie skrobnę o moim największym rozczarowaniu, niespodziance, nadziejach na ten rok… O samych koncertach pisać nie będę, bo na żadnym mnie w 2011 nie było (kasa…). Zaczynamy!

ALBUM ROKU

WASTING LIGHT – FOO FIGHTERS

Bezdyskusyjnie mój numer jeden. Śmiem twierdzić, że w podsumowaniu dekady (hmm...  to jest myśl) również zająłby pierwsze miejsce. Grohl z chłopakami nagrali genialny, energiczny, kopiący tyłki album. Pod względem kompozycyjnym, a nawet tekstowym jest to rzecz niebanalna. Tematem przewodnim na pewno jest przeszłość i przyszłość. Z tekstów wylewają się przemyślenia na temat zachowań z przeszłości i zmian jakie potem następują. Nawet „White Limo” nie wydaje się być w żartobliwym tonie, do którego przyzwyczaił nas świetny klip promujący ten kawałek. Chłopaki dojrzeli. Żonaci, dzieciaci, starsi i to odbija się w każdym kawałku… ALE niekoniecznie odbija się w samej muzyce. Tutaj w kilku utworach, przymykając oczy na tekst, widzimy miłośników piwa, Jacka Danielsa, którzy robią rozpierduchę w garażu (vide początkowa promocja „Wasting Light”). Wspomniany już „White Limo”, „Bridge Burning”, „Rope”, „Back & Forth”, „A Matter of Time”, to przecież świetne wymiatacze. W ogóle cały album świetnie się sprawdza na koncertach. Nie obraziłbym się, gdyby do trakclisty dołożyli bonusowy „Better Off”, który wcale nie jest gorszy i nie odstaje stylistycznie od kawałków z płyty. Świetna robota panie Grohl. Świetna robota chłopaki!

Pobawić się w plusy i minusy?

PLUSY:
+ Wszystkie utwory trzymają ten sam poziom.
+ Rzadko spotykana w dzisiejszych czasach spójność albumu.
+ Analogowe podejście do nagrań.
+ Producent – Butch Vig.
+ Obecność (o której nie wspomniałem w tekście) Krista Novoselica w „I Should Have Known”
+ Mimo spójności, ciężaru i brudu, chłopaki mogą pochwalić się hitami.
+ „Bridge Burning” jako kolejny świetny otwieracz albumu.
+ ROCK’N’ROLL (albo Rock’n’Grohl)

MINUSY:
- Mnie, płyta weszła po trzecim czy czwartym przesłuchaniu. Tyle minusów.

Mógłbym na tym zakończyć i przejść do koncertówek, ale sumienie nie dałoby mi spokoju, bez wyróżnienia kilku tytułów, które dały mi sporo radości i pozytywnego zaskoczenia, a jeden z nich przy większym szczęściu mógłby się pobić z Foo Fighters o miano najlepszej płyty 2011 roku.

CHARM SCHOOL – ROXETTE

Polecę chronologicznie. Na początku lutego, po prawie 10 latach szwedzki duet zaprezentował nam swój premierowy materiał i to bynajmniej nie na kolejnej składance, lecz na nowiusieńkim albumie. Biorąc pod uwagę fakty, co się działo w ciągu ostatniej dekady w zespole, przez co przechodziła Marie Fredriksson, to powrót Roxette jest istnym cudem. Można też złośliwie rzucić, że skoro przez tyle lat nie raczyli nas nowym albumem, a jedynie nowymi piosenkami umieszczanymi na różnych „bestofach”, to „Charm School” musi być czymś wyjątkowym, epickim, nawet jak na pop-rock. Hmm… Epicka i wyjątkowa to ta płyta nie jest, a nawet nie zawiera przeboju na miarę ostatniego (sprzed dekady) wielkiego (raczej tylko w Europie) hitu „Real Sugar”, to według mnie, jest to równiejszy album od „Room Service” i zdecydowanie lepszy od „Have a Nice Day”. Nie mogę im tylko darować, że przynajmniej połowa albumu nie trzyma poziomu tych „bestofowych” premier, jak „Opportunity Nox”, „Little Miss Sorrow”, „A Thing About You”, czy „One Wish”. Nie mniej, nie byłem jakoś bardzo rozczarowany po przesłuchaniu albumu. Pamiętam moje zdziwienie już przy pierwszym kawałku z „Charm School” – „Way Out”. Takiego kopniaka w twarz nie mieli od czasu „Harleys & Indians” z „Crash! Boom! Bang!”. Miałem nadzieję, że do końca pociągną na gitarowym, bujającym popie, przy którym głowa sama się macha, noga tupie do rytmu, a ręce udają, że grają na gitarze. No gęba sama się uśmiecha, jednak… Tak szybko jak skończył się „Way Out”, zaczął się klimat balladowo-popowy z elementami elektroniki. No ok, trzeba się teraz przestawić, ballady też potrafili robić. I faktycznie, „No One Makes It On Her Own” płynie sobie delikatnie, nawet przyjemnie się słucha, nawet czuć ducha starego Roxette tylko w nowym produkcyjnym opakowaniu. Trzeci kawałek to znowu kopniak w ryj, ale taki trochę nietypowy kopniak. Moja pierwsza myśl w czasie słuchania „She’s Got Nothing On (But the Radio)” to: „eee… Have a Nice Day?”. Jednak po drugim czy trzecim przesłuchaniu, cholernie polubiłem ten kawałek i dla mnie jest mocnym plusem albumu. Za to czwartego, „Speak to Me” do dzisiaj nie mogę przegryźć. Per Gessle nigdy nie należał nawet do średniej klasy wokalistów, ale nigdy jakoś nie raził swoimi umiejętnościami czy nawet barwą głosu. Tutaj mnie razi. Partia Marie jest przepiękna, wręcz „Spending-my-time’owa” i ten klimat czuć, ale zwrotek nie dam rady słuchać. Teraz zaczyna się to, czego w albumach przeważnie nie lubię, czyli „leci-bo-leci”. Spokojna ballada „I’m Glad You Called”, koncertowy killer (aż dziw, że się tak przyjął) „Only When I Dream”, „Dream On”, który mógłby spokojnie ukazać się na „Tourism” (ma taki sielankowy, niezobowiązujący klimat), czy „Big Black Cadillac” z muzyką rodem z „Have a Nice Day”. Z ostatnich czterech kawałków chyba wyróżnię tylko dwa, wieńczące płytę:  „Happy On the Outside” i „Sitting on the Top of the World”. Spokojne ballady w stylu Marie, które idealnie pasują na koniec. Co więcej, tytuł ostatniej piosenki idealnie pasuje do wyjścia z ciężkiej choroby Marie (wręcz szczęśliwego wyjścia…). Teraz pytanie, dlaczego wyróżniam taką płytę skoro mam do niej kilka uwag? Dlatego, że to Roxette (i miłość do tego duetu). Dlatego, że w ogóle taka płyta powstała. Dlatego, że mimo wszystko jest to dobry album. Po prostu.

PLUSY:
+ Kilka potencjalnych hitów się znajdzie w szczególności świetne „Way Out”.
+ Po dziesięciu latach doczekaliśmy się nowej płyty.

MINUSY:
- Bardziej dla fanów, ale przeciętny zjadacz chleba również znajdzie coś dla siebie.

2 – BLACK COUNTRY COMMUNION

Drugi album supergrupy złożonej z Glenna Hughesa, Joe Bonamassy, Jasona Bonhama i Dereka Sheriniana. Nie kazali nam długo czekać na następcę „jedynki”. Tutaj nie będę się skupiał na poszczególnych kawałkach, tylko potraktuję „dwójkę” jako całość. Mamy rozpierdziel. Glenn w niesamowitej formie wokalnej (do czego zdążył nas przyzwyczaić), co jest po prostu czymś dziwnym i jednocześnie cudownym, bo jak przypomnieć go sobie z Deep Purple, Trapeze, czy nawet epizodzie w Black Sabbath, to… Cholera, ten koleś z roku na rok śpiewa coraz lepiej. Do tego jest świetnym basistą, pełnym energii człowiekiem, który wie jak grać rocka, wie co to groove i wie jak trafić do słuchacza. Joe Bonamassa potwierdza, że jest nietuzinkowym gitarzystą i że poza bluesem potrafi ostro przyłożyć. O Bonhamie i Sherinianie nie muszę nic nowego pisać, bo swoje szczyty umiejętności osiągnęli już jakiś czas temu i poziom trzymają do dzisiaj. Z takimi muzykami i chemią, która niewątpliwie między nimi się wytworzyła, możemy otrzymać produkt najwyższej jakości i taka jest ta płyta. Może troszkę źle wybrali z promocją albumu („Man In the Middle”), ale jak ktoś się nie zrazi po obejrzeniu klipu, to w nagrodę dostanie masę świetnej muzyki. Bez zbędnego wydłużania: WSTYD NIE MIEĆ!!!

PLUSY:
+ Supergrupa, która nie odcina kuponów od sławy.
+ Spróbujcie utrzymać głowę w bezruchu podczas słuchania płyty.
+ Spójniejsza od debiutu.
+ Glenn Hughes
+ Słychać ducha lat ’70.

MINUSY:
- Generalnie nie ma, a nawet jak się coś znajdzie, to będzie to mocno naciągane.

I’M WITH YOU – RED HOT CHILI PEPPERS

Kto by się spodziewał po nich takiej płyty? Bez Frusciante? Z jakimś gnojkiem Klinghofferem, który robił na koncertach tylko za dublera Johna? A jednak. Po słabiutkim „Stadium Arcadium” zastanawiałem się, czy są w stanie jeszcze nagrać album na miarę „Californication”, czy nawet „By the Way”. Warto było poczekać te pięć lat. Wystarczy włączyć „Monarchy of Roses” by przez godzinę poza Red Hotami świata nie widzieć. Wciąga na maksa i mówi to osoba, która wielkim fanem tego zespołu nie jest. Tak jak jeszcze pierwszy kawałek trzyma nas w lekkiej niepewności co do obranego kursu stylistycznego, to następny, „Factory of Faith” daje do zrozumienia, że to album Flea. Jego bas wylewa się litrami, ale nie wiem czy to jakaś duża wada. Szkoda, że Josh Klinghoffer nie rozwinął w pełni skrzydeł, bo w kolesiu drzemie niemały potencjał. Na koncertach to istny wulkan energii, taki ogromny zastrzyk świeżości i to czuć. Bałem się o Chada Smitha, który z powodzeniem poczynał sobie w Chickenfoot (o którym również zaraz skrobnę), ale postawił na macierzystą kapelę, a że ewidentnie jest w gazie to energii mu nie zabrakło na dwa świetne albumy w jednym roku. Poza wymiataczami, czy funkowymi odjazdami, chłopaki raczą nas balladami. Nie ukrywam, że Anthony Kiedis nigdy mi nie leżał w takiej stylistyce, ale tutaj nie razi. W ogóle jestem zaskoczony stanem technicznym jego gardła, a na koncertach promujących „I’m with You” potwierdza wysoką formę. Co mogę wyróżnić najbardziej z płyty? Poza „Monarchy of Roses” i „Factory of Faith”, z czystym sumieniem wspomnę o „Look Around” - typowym Red Hotowym wymiataczu, świetnym singlu pilotującym album „The Adventures of Rain Dance Maggie”, musicalowym „Even you Brutus?”, czy wieńczącym płytę „Dance, Dance, Dance. Poza tym, to równy, nagrany na wysokim poziomie album, który broni się na żywo. Tym razem nie ma lipy. Red Hoci wrócili do wysokiej formy.

PLUSY:
+ Klinghoffer udanie zastąpił Frusciante.
+ Kiedis w formie, a to u niego sztuka.
+ Są hity, ale mniej przebojowe momenty wcale nie są gorsze.
+ Chłopaki stęsknili się za sobą i to słychać.

MINUSY:
- Naciąganym minusem może być fakt, że Flea zdominował album, ale czy to naprawdę źle?
- Za mało Josha, za mało...

III – CHICKENFOOT

Kolejna supergrupa i kolejna świetna płyta. Może nie tak wyrazista jak ich poprzedni studyjny album, ale za to jest równiejszy, bardziej wtopiony w całość przekazu. Nie ma kawałków wyróżniających się, nie ma też kawałków niepasujących, czy gorszych. Chłopaki złapali za instrumenty i nagrali porządny, rockowy album, który kopie dupska każdej młodej kapeli, która myśli, że gra rocka. W porównaniu do Black Country Communion, skład „kurzej stopy” jest mi o wiele bliższy. Chad Smith, Sammy Hagar, Mike Anthony, Joe Satriani. To takie moje ziomki, których w dużych ilościach słuchałem i słucham w ich macierzystych projektach jak Van Halen, RHCP, Montrose, czy na płytach Satrianiego. Każdy wnosi tutaj wszystko co ma najlepsze, naprawdę. Smith może powalić w bębny jak John Bonham, Hagar powrzeszczy to tu, to tam, Anthony jak za dawnych lat poczuje się jak dzieciak i pośpiewa z Sammym, a Joe Satriani udowodni, że nie obce mu hard rockowe riffy. Mamy to wszystko od „Last Temptation” po „Something Going Wrong”. Można się zaśmiać, że zaczynają z przyłożeniem, a kończą wręcz balladowo, ale nie kręciłbym nosem. Jest tu praktycznie wszystko i dla każdego, kto czuje rock’n’rolla. Tak jak wspomniałem, pierwsza ich płyta miała to do siebie, że dało się wyróżnić bardziej przebojowe momenty itd.. Tutaj tego nie ma, ale bynajmniej nie jest to wadą. Nie w ich przypadku. W tym wieku, po tylu latach, w takim składzie, nagrać tak równy album? Cholera, ja chcę więcej takich płyt. Dodając atmosferę w jakiej pracowali (luz, luz i jeszcze raz luz), to ja czekam na ich „czwórkę”.

PLUSY:
+ Radość z grania, energia, luz.
+ Równiejszy od debiutu.
+ Bez problemu wchodzi za pierwszym razem.

MINUSY:
- Niby zero potencjalnych hitów, ale czy to minus?

Wow, trochę się rozpisałem, a to dopiero płyty studyjne. Czas na wydawnictwa koncertowe.

KONCERTOWE CD ROKU

MIRRORBALL – DEF LEPPARD

To dopiero zaskoczenie. Zespół, który poza vhs-em (przekopiowanym potem na dvd) i paroma bonusowymi płytkami z koncertami przez całą karierę nie mógł wydać koncertów ki, teraz robi to z rozmachem. Kto trzymał wydawnictwo w rękach, wie o czym mówię. Szkoda jedynie, że takie drogie, ale coś za coś. Trasa promująca ostatni studyjny album „Songs from the Sparkle Lounge” była chyba największą od czasu promocji „Adrenalize”. Chłopaki, po których nikt się niczego już nie spodziewał, nagrali świetny album to i trasa musiała pójść świetnie. Poszła. Wyborna forma (przynajmniej na tym, co dostaliśmy), świetna setlista, istne greatest hits plus ciutkę nowości. Na początku śmierdziało mi masą poprawek w studio, ale Joe Elliott i Rick Savage twierdzą, że mieli na tyle dużo nagranych koncertów, że mogli sobie na spokojnie powybierać najlepsze wykonania. Dobra, wierzę im na słowo (hmm…). Nie mniej, słucha się tego świetnie. Takiej koncertówki mi brakowało. Żeby było śmieszniej, niektóre wersje piosenek Leppardów przebijają studyjne, czy nawet grane na żywo w latach ’80. Takie „Bringin’ on the Heartbreak” jest zdecydowanie lepsze od wersji znanej z „In the Round, In Your Face”, gdzie początek jest grany akustycznie, a potem mamy przyłożenie. To samo tyczy się połączonych ze sobą „Photograph” i „Pour Some Sugar on Me”. MIAZGA! Reszta kawałków również w tyle nie zostaje. Jest tylko jeden zgrzyt. Po cholerę psuć płytę koncertową, nowymi nagraniami? Jeszcze żeby były grane na żywo, ale nie… Trzeba było nagrać trzy kawałki i przy okazji zepsuć spójność płyty. Co więcej, i tak pojawią się na nowym albumie Def Leppard. Kpina? Kiepski żart? To przyjrzyjmy się tym kawałkom. Jeden dobry, dwa bardzo średnie. Tyle. Nawet tytułów mi się nie chce wymieniać… No ok, „Undefeated” mogę wymienić, bo jest dobry, ale reszta… nie. Mam nadzieję, że na płycie studyjnej pójdą bardziej tropem Joe Elliotta niż Ricka Savage’a.

PLUSY:
+ Wreszcie doczekaliśmy się koncertówki z prawdziwego zdarzenia.
+ Grupa w świetnej formie, o ile mamy wierzyć słowom zespołu.
+ Greatest hits na żywo.
+ Niektóre piosenki biją swoje poprzednie wersje na głowę.

MINUSY:
- Szkoda było brudzić tak dobre wydawnictwo trzema kawałkami studyjnymi…
- … jeszcze gdyby były naprawdę świetne…
- … no i gdyby miały nie trafiać na nowy album.

KONCERTOWE DVD ROKU

LIVE OVER EUROPE – BLACK COUNTRY COMMUNION

Nie będę się tutaj zbytnio rozpisywał, ponieważ większość napisałem przy „dwójce”. Mogę tylko dodać, że na żywo wypadają lepiej. Mamy tutaj fragmenty z trzech koncertów z lipca 2011, z Monachium, Berlina i Hamburga. Wszystko poprzeplatane wypowiedziami muzyków, co burzy świetnie budowany od początku klimat, ale widać taką mieli koncepcję na pamiątkę z trasy koncertowej. Mimo wszystko, świetnie się ogląda i słucha. Gdybyście mi nie wierzyli, wystarczy, ze na youtubie znajdziecie „Burn” z tego dvd i padniecie z wrażenia. Nie ma sensu już więcej nic o tym wydawnictwie pisać. Trzeba tego doświadczyć na własnej skórze.

PLUSY:
+ Energia!
+ Glenn Hughes… powtarzam się?
+ Chemia w zespole. Teraz to widać.
+ Świetnie dobrany repertuar.

MINUSY:
- Może lepiej było część dokumentalną zostawić na drugi dysk?

Uff… Trochę pisania było. Gdybym miał jeszcze głębiej wejść w temat opowiadania o płytach, które mnie wciągnęły na jakiś czas, albo które po prostu warto by było wyróżnić, to ten wpis mógłby trwać bez końca. To był dobry rok dla muzyki rockowej. Mam nadzieję, że 2012 będzie lepszy.

Było o pochwałach, to teraz wypadałoby krótko napisać, co mnie rozczarowało. Na pewno nie jestem jedyny w głoszeniu „pochwał” nad cudownym projektem Metalliki z Lou Reedem. Nie ukrywam, że twórczości pana Reeda nigdy nie lubiłem i nie sądzę by miało się to zmienić, ale miałem nadzieję, że może faktycznie (z tym jego stękaniem) wyjdzie coś interesującego. Faktycznie, wyszło, bo to interesujące, że można stworzyć takie gówno, a już w ogóle ciekawym jest fakt, że takie gówno można kupić! Może byłoby to ciekawsze, gdy Lou Reed ograniczyłby się do siedzenia gdzieś w kącie i słuchania co robi zespół, a na koniec wypalenia coś w stylu: „Nagraliście świetną płytę”. Nie… Musieli podstawić mu mikrofon pod nos i co gorsza, musieli go włączyć… Całe szczęście, że Ulrich z Hetfieldem nie traktują tej płyty serio w swojej dyskografii. Zostaje nam czekać na ich regularną płytę.

Czy coś więcej mnie rozczarowało w taki sposób, by o tym napisać? O polityce wydawniczej Queen wspomniałem w ostatnim wpisie, a szerzej też o tym jeszcze będzie. Tak poza tym, to jednak nie ma co się już doszukiwać na siłę o minusach zeszłego roku. Trzymam się tego, że był lepszy od ostatnich 20 lat, co dobrze wróży na przyszłość.

Nadzieje na ten rok? Podobno The Darkness szykują nową płytę na luty/marzec. Oby to był powrót w dobrym stylu. Airbourne również mogłoby coś nagrać, no i jak chyba większość fanów rocka, czekam na świętowanie 50-lecia Stonesów. Mówi się o trasie, więc czekam na trasę. Może nowy album? Na razie panowie raczą nas wznowieniami i koncertami, a nawet biografiami. Black Sabbath ma objechać festiwale z nową płytą, ale na razie ważniejszą sprawą jest to, czy w ogóle do tego dojdzie. Mam nadzieję, że Tony Iommi wyjdzie z choroby i razem z Ozzym, Geezerem i Billem, jeszcze raz przypomni jak się gra heavy metal. To na razie tyle. Zanudziłem? Nie… To jeszcze przed Wami.

Pozdrawiam.

wtorek, 10 stycznia 2012

XXth Anniversary...

Jubileusze. Kto ich nie lubi? A jak jeszcze przychodzi okrągła rocznica wydania płyty, koncertu, czy grom wie jeszcze czego, to jest dobra okazja by poświętować. Ja uwielbiam rocznice, a to dlatego, że to świetny moment, by dany zespół daleko sięgnął pamięcią i przy pomocy pazernej wytwórni płytowej wydał wznowienie swojego jubilata wraz z jakimiś bonusami, które zwabią moją biedną kieszeń do sklepu. Deluxy, boxy, sroxy, hiper, uber wersje… Nawet to ładnie wygląda i lepiej się tego słucha, a jak wznowienie jeszcze trafi na vinyla, to klękajcie narody. W zeszłym roku mieliśmy nawałnicę takich wznowień. Niekoniecznie w ramach okrągłych rocznic, ale generalnie przeciętny Kowalski, który ma bzika na punkcie muzyki, musiał poświęcić kilka pensji by kupić przynajmniej 3/4 tego towaru.  Nie będę omawiał wszystkich wydawnictw, ponieważ szkoda mojego i Waszego czasu. Napiszę tylko o tych, które mnie urzekły, na które czekałem całe swoje krótkie życie… Znajdą się w tym towarzystwie płyty, za które dany zespół i wytwórnia dostaną po łbie, ale nie powinno być ich dużo. Wspomnę też o 20-latkach, które powinny były się ukazać w nowej wersji, a zostały najwyraźniej przez twórców zapomniane. Hmm… Ok. To do roboty.

Postaram się iść w miarę chronologicznie i będę pomijał płyty, które swoje wznowienia miały 3, 4 czy 5 lat temu. Granicą niech będzie 2010 rok, jako, że nie każdy musi umieć liczyć (nasi idole również).
Moi najwięksi bohaterowie, grupa Pink Floyd w zeszłym roku postanowiła zrobić naprawdę niezły prezent fanom. Przepakowali swoją dyskografię z boxu wydanego kilka lat temu do nowego, w ładniejszym (hmm…) opakowaniu, a trzy tytuły z tego pudełeczka postanowili wyróżnić najbardziej. Jako, że żadna z tych płyt nie obchodziła w 2011 okrągłej rocznicy, to wspomnę delikatnie o „Meddle”, która nadal ma tylko zremasterowany dźwięk i… tyle. Bardzo bym chciał, by panowie Waters, Gilmour i Mason się zdążyli jeszcze ogarnąć, bo „Animals”, które niedługo będzie obchodziło swoje 35-lecie, zasługuje na podobne traktowanie co „Dark Side of the Moon”, „Wish You Were Here” (najbardziej zmarnowany potencjał na rozszerzone wydanie…) i „The Wall”. Rush również postanowiło pokpić sprawę i za niemałe pieniądze wrzucił do trzech pudeł swoją dyskografię. Tutaj mamy na dodatek przypadek zespołu, który wyrzuca wszystkie swoje odrzuty. Gratuluję. Wiecie jak dopieszczać fanów. Nawet „Moving Pictures” w wersji rocznicowej nie przyniósł nic nowego poza hiper-bajer miksem na dvd i blu-ray’u. Ok. Jak ktoś ma odpowiedni sprzęt, to na pewno nacieszy się tym genialnym albumem, ale fajnie by było np. obejrzeć jakiś koncert. Przecież nie samym „Exit… Stage Left” człowiek żyje, a bootlegi swoje wady jednak mają. No ale trudno… Nie pierwszy i nie ostatni zmarnowany potencjał. Grupa Rainbow i nieodżałowani panowie Blackmore, Dio i Powell. Tutaj Pan w Czerni też poskąpił fanom i na jubileuszową „Risin’” zamiast dać coś koncertowego (a dostaliśmy dowody, że koncerty z tego okresu były epickie), to mamy trzy miksy na dwóch płytach plus mały rehearsal w postaci jednego utworu. Super! Mam nadzieję, że chociaż na „Down to Earth” (o ile doczekamy się wznowienia) będzie jakiś koncert z Bonnetem na wokalu.

Teraz zboczymy ciutkę z 2011 i cofniemy się na chwilę do 2010 w którym też wyszło kilka wartych omówienia wznowień, ale z jakichś dziwnych przyczyn pojawiły się rok wcześniej. Na pewno mega wznowieniem jest „Station to Station” Davida Bowie. Koleś po prostu zrobił świetną robotę. Największa edycja zawiera rema stery z 2010 i 1985 roku, EP-kę z edycjami singli oraz koncert z Nassau Coliseum z trasy promującej album. Dodatkowo dorzucił nam dvd z czterema miksami dla audiofilów. Wydaje mi się, że w taki sposób można pogodzić głodnych dodatków z głodnymi dźwięków. Podobnie zachowali się panowie z Duran Duran, którzy bez bawienia się w milion miksów dowalili ilością dodatków.  Ich debiutancki „self-named” album w wersji jubileuszowej zawiera b-side’y, dema, wersje nagrane dla radia BBC oraz kilka mixów bardziej na potrzeby dyskotek niż spragnionych „nowego podejścia do brzmienia”. Ofiarowali nam również do tego dvd, na którym mamy teledyski, występy telewizyjne, a na dodatek w internecie jeszcze czeka na nas koncert do ściągnięcia. Takie małe archiwum z tamtego okresu. Żeby było lepiej, to podeszli tak do wszystkich wznawianych płyt. „Notorious”, który również swoją przyspieszoną rocznicę przeżywał w 2010 doczekał się wręcz identycznego potraktowania. Bardzo ładnie.  Black Sabbath, którzy też od jakiegoś czasu bawią się we wznowienia, postanowili uhonorować (albo raczej Tony Iommi postanowił) „Seventh Star”. Fakt, z Sabbathami ma to mało wspólnego, ale Sanctuary podjęło się zremasterowania i dodania co nie co również do tej pozycji w ich dyskografii. Na drugim dysku dostajemy fragmenty jednego z koncertów z Ray’em Gillenem na wokalu, co stanowi ciekawostkę dla raczkujących fanów zespołu. Ogólnie muszę pochwalić rema stery Sabbathów. Może nie są super bogate, ale przyjemnie się na nie patrzy i jest co poczytać. Teraz kolej dowalić za zaprzepaszczenie szansy na świetne rema stery. Ladies and Gentelmen… The Roll…. A nie, jeszcze nie teraz… Bon Jovi! Zespół, który w swojej prawie 30-letniej karierze zagrał kilkanaście świetnych koncertów, wydając te najgorsze, a jak trafił się lepszy (chociażby Wembley z 1995), to okrojony z prawie połowy spektaklu. Zespół postanowił hurtem rzucić swoje Special Edition w 2010 roku (nawet świeżo wydaną Circle!!! – ale spoko… 25-lecie zespołu…) z dosłownie kilkoma dodatkami „live”. Fakt, niektóre są lepsze niż słuchane kilkanaście minut wcześniej w wersji płytowej, ale nie wierzę, że skoro mają rewelacyjną (moim zdaniem najlepszą) wersję „Wanted Dead Or Alive” która ukazała się na „Slippery When Wet”, to nie ma do tego reszty koncertu. To samo tyczy się każdej płyty. Cholera… Brakuje (nie… chyba nie ma wcale na rynku) wydawnictw dokumentujących okres od debiutu (jedynie koncert w Dżapanii) po „New Jersey” czy nawet „Keep The Faith”. Przepraszam…  poza fragmentami z trasy „Faith” wydanej na pierwszym wznowieniu (tylko rok po premierze wydania „Keep The Faith”!!!!! ROK!!!), to na video nie widziałem żadnego profesjonalnie nakręconego koncertu grupy, a bootlegi z trzęsącej się ręki mnie nie zadowalają.  Mamy za to jęczydupę Jona z trasy Crush, jakiejś akustycznej pomyłki, odegrania country-albumu i z trasy owej „Lost Highway”. Chłopaki dali dupy po całości, ale spoko. Mają komu podać rękę. Wracamy do 2011 i najbardziej spektakularnego spieprzenia rocznicy samego zespołu jak i kilku ich tytułów. Jej Królewska Wysokość, QUEEN! Jak można po królewsku dać ciała? Wydając to, co wszyscy już znają w nowym pudełeczku, z gorszą książeczką i bonusami, które… a, o tym wspomniałem na początku zdania. Panowie May i Taylor (Deacon jak wszyscy wiedzą, daaawno wycofał się z życia muzycznego) okazali się jeszcze na tyle bezczelni, że w tych pożal się boże bonusach, wcisnęli wersje koncertowe z... OFICJALNIE WYDANYCH KONCERTÓW! Mamy rodzynki, oczywiście, ale…  Są to rzeczy ogólnie dostępne przy których nie trzeba się wysilać, by znaleźć cały koncert, czy rarytasy nawiązujący do jednej niby-nowo-publikowanej-piosenki. Jedyny mały plus przypisuję im za film dokumentalny „Days of Our Lives” i piątkowy koncert z (niezasłużenie) osławionego Wembley dodany do odświeżonego wydawnictwa DVD „Live at Wembley Stadium”. Nawet antologia w postaci wielkiej księgi to kpina. Trudno. 40-lecie zdarza się raz i szkoda, że wyszła z tego taka siara… Ale lepiej się promować w amerykańskich idolach, czy na galach MTV z GaGą czy jakimś Lambertem (dobrze napisałem?).  Jako tako po łebkach sprawę załatwił Ozzy Osbourne w swoich wznowieniach, które mam nadzieję obejmą całą dyskografię. „Blizzard of Ozz” nie będę raczej komentował, ale przy „Diary of a Madman” się zatrzymam. Cieszę się, że mamy już coś więcej niż tylko dokumentujący tamten okres „Tribute”, ale czy nie fajniej by było wiedzieć z którego koncertu pochodzi dany kawałek na bonusowej płytce live? Książeczka też taka „krótko na jeża”… Ale nie mniej czekam na kolejne wznowienia.

Teraz gwiazda tego wpisu: rok 1991. O płytach wydanych 20 (teoretycznie już 21) lat temu napisano już wszystko. Wtedy ukazały się ostatnie (moim zdaniem) naprawdę najważniejsze tytuły. Niektóre zostały wznowione, niektóre nie. Burę powinni dostać panowie z Metalliki, którzy może chociaż trochę się zrehabilitują odgrywając swój czarny album na letnich festiwalach w tym roku. Axl Rose też w czapę winien dostać. Może nie uważam „Use Your Illusion” za najlepsze albumy Gunsów, ale czy to nie one wyniosły grupę na sam szczyt? Czy to nie wtedy ruszyli w swoje potężne jak cholera tourne? Co więcej, masa tych koncertów została profesjonalnie zarejestrowana, a dostaliśmy tylko Tokyo. Szkoda… Kolejna zmarnowana okazja by wyciągnąć kasę od fanów. To tyle z tych zaprzepaszczonych. Sporo albumów z 1991 zostało zremasterowanych wcześniej, więc o nich nie będę już mówił. Za to chętnie napiszę o tych, które udanie świętowały swoje 20-lecie. „Nevermind” Nirvany jest chyba tak ograną do bólu płytą, że dzisiaj nie musimy wcale jej słuchać. Po prostu znamy ją na pamięć, ale to co nam żyjący skład grupy przygotował, każe włożyć te wszystkie cudeńka do odtwarzaczy (cd i dvd) i jeszcze raz przeżyć piosenki, które niejednemu wywróciły świat do góry nogami. B-sidey, słynne tasmy Boomboxowe, ze Smart Studio, sesje dla BBC, koncert z Paramount Theatre w postaci audio i video (TAŚMA FILMOWA!!! Jakość epicka!), a dla ciekawskich mix Butcha Viga. W sporawym pudełku, z książką… No pięknie wydane wznowienie. Owacje na stojąco. U2 poszło krok dalej (łącznie z ceną wydawnictwa…) i na swojej najobszerniejszej edycji „Achtung Baby” nazwanej „Uber Deluxe Edition” dostajemy oprócz samego albumu, b-sideów i remixów, wydaną w 1993 roku „Zooropę” (bez nowej obróbki), przepakowany koncert z Sydney ’93 razem z dodatkami znanymi z „Zoo TV” (wszystko na dvd), wszystkie teledyski promujące płytę oraz pięć singli na winylach. To ze staroci. A co nowego? Film dokumentalny z 2011 roku, opowiadający historię „Achtunga” (bardzo ciekawy, polecam), interesującą wersję płyty, nie jakieś tam trzy pokrętła w lewo i dwa w prawo by głośniej bas brzmiał, tylko jakby to powiedzieć… wcześniejsze wersje piosenek? Na pewno brzmi to inaczej, czasami lepiej, jest surowiej, no po prostu świetnie się tego słucha. O książce, magnesowych duperelach czy kuleczkach nie ma sensu wspominać, ale jest jeden gadżet, który może ucieszyć fanatyków Bono. Replika jego muchowatych okularów. Śmieszna rzecz, ale na karnawał może okazać się jak znalazł, jeśli ktoś chciałby się przebrać za Boniastego. Hmm… To chyba koniec o rocznicowych wydaniach. Sporo płyt pominąłem, o niektórych i tak bym nie napisał... Uważam, że i tak się ładnie naprodukowałem, a większa ilość tekstu mogłaby pewnie uśpić. W następnym wpisie na 90% będzie o jednej (może trzech?) najlepszej według mnie płycie 2011 roku. Mamy czas podsumowań, więc dlaczego i ja miałbym się w coś takiego nie pobawić? Najlepsze CD, DVD, piosenka… Może być fajna zabawa.

Pozdrawiam. 

Nietypowo.

Witam.

Nie wiem czy jest sens dawać jakiś super-hiper-mega wstępniak w stylu Krzyśka Ibisza i Kasi Cichopek, dlatego napiszę tylko o czym ten blog będzie. Temat przewodni: muzyka. Czasami wkradną się zwykłe przemyślenia dotyczące tępoty ludzkiej.... hmmm... może napiszę ładniej... Przemyślenia dotyczące dzisiejszego świata (może być?). Wpisy będą pojawiać się tak regularnie, jak będzie mi się chciało nad nimi siedzieć. To tyle... Zaznaczam, że teksty o muzyce są czysto subiektywne, ale nie wykluczam nawiązania do czyjejś opinii.

Pozdrawiam!