czwartek, 20 czerwca 2013

Rankingi, zestawienia, listy, top 10... część 2.

Bez ściemy - najcięższa do ułożenia lista. Kombinowałem na wiele sposobów jak zestawić dziesięć płyt, które... właśnie? Już sam problem był z ideą tej dziesiątki. Zdecydowałem się odrzucić 'oczywiste oczywistości' jak Doorsi, Stonesi, Beatlesi, Zeppelini, Sabbaci, Gunsi, Purple itd... Znajdzie się kilka sław, ale wybór płyt już nie będzie taki 'typowy'. Na pewno są to DLA MNIE wielkie albumy. Parę tytułów w ogóle uchodzi za pomniki rocka i metalu, ale u nas w Polsce mało kto te krążki zna. Przyjmijmy, że jest to lista płyt, które każdy szanujący się fan rocka musi znać!

Bon Jovi - These Days (1995)


Zastanawiałem się, czy w ogóle brać pod uwagę Bon Jovi, jednak sama znajomość "Livin' on a Prayer" i "It's My Life" zmusiła mnie do umieszczenia ich najlepszego albumu w moim zestawieniu. Tu już nie ma przesłodzonego pop metalu. Od albumu "Keep the Faith" Jon Bon Jovi i spółka trochę wydorośleli, a "These Days" jest tego potwierdzeniem. Na pewno są tu najlepsze teksty Jona jakie kiedykolwiek napisał ("Hey God", "These Days", "Something to Believe in"). Richie Sambora również wzniósł się na wyżyny, przez co mamy wiele wspaniałych solówek oraz cudownych partii wokalnych. Oczywiście album nie jest dołujący, wręcz przeciwnie, ale nie jest to karykaturalne jak na wszystkich późniejszych płytach BJ. Poznałem ten album już dawno temu i od tego czasu nie ma mowy, by inny album Joviastych go przeskoczył.

Jeff Buckley - Grace (1994)


Ten album to taka moja twierdza. Mało kto wie, że posiadam "Grace". To nie jest łatwa płyta, ale jak chwyci, to na amen. Rzadko do niej wracam ze względu na przeogromny ładunek emocjonalny, który przy częstym odsłuchu może przytłoczyć. Mimo wszystko, jest to jeden z najpiękniejszych albumów jakie dane mi było usłyszeć. Jeff był niewątpliwie utalentowanym człowiekiem i wielka szkoda, że Go z nami nie ma. Kto wie co by nam jeszcze od siebie dał? A "Hallelujah" w wersji Buckley'a to dzieło skończone.

Collage - Moonshine (1994)


"Collage? A co to jest?" - 9 na 10 osób zadaje mi takie pytanie, podczas przeglądania płyt.
Collage to nieistniejący już polski zespół prog-rockowy działający w latach 1985-1996. U nas już zapomniany, ale poza granicami naszego kraju, ścisła czołówka muzyki progresywnej z czego jestem dumny. "Moonshine" to jedna z najważniejszych płyt rocka progresywnego. Muzycznie, COllage czerpali od Marillion, starego Genesis, trochę od Yes i King Crimson. Słychać to na praktycznie każdej ich płycie, ale nie ma mowy o plagiacie. Mirek Gil, Wojtek Szadkowski i ich koledzy wypracowali swój własny styl, którego nie sposób pomylić z innymi zespołami z tego kręgu muzycznego. "Living in the Moonlight", "In Your Eyes", tytułowy, czy "War is Over" są do dzisiaj sztandarami progresywnego grania. Nawet jeśli nie przepadacie za baśniowymi klimatami (bardziej chodzi o muzykę niż teksty), warto chociaż raz przesłuchać "Moonshine". A nóż się spodoba?

The Darkness - Hot Cakes (2012)


O ostatnim dziele Darknessów zamierzam niedługo napisać coś więcej, dlatego tutaj będzie w miarę krótko. Przebili swój pierwszy album, a to wyczyn, biorąc pod uwagę, że "Permission to Land" przez 10 lat uważałem za jedną z najlepszych płyt wszech czasów.

Def Leppard - Slang (1996)


Już widzę zmieszanie na twarzach fanów pudel metalu. Leppardzi znani są przede wszystkim z "Pyromanii", "Hysterii" i "Adrenalize". Zaczynali jako przedstawiciel NWOBHM, a skończyli na największych arenach grając typową w latach '80 muzykę. Wypadek Ricka Allena (jednoręki perkusista, znany również jako "Thunder God") na pewno miał dużo wspólnego ze zmianą brzmienia, ale płyta "Slang" wytrąca im wszelkie argumenty z ręki. To surowa, rockowa płyta. Powrót do akustycznego (no pół-akustycznego...) zestawu perkusyjnego dało całości dużo mięcha. Jest to bardzo dojrzy album, jeden z moich ulubionych w dyskografii Leppardów i ubolewam, że fani zupełnie nie docenili tego krążka. Właśnie... Fani. Tutaj możemy podyskutować, kto jest fanem Def Leppard, a kto pozerem słuchającym tylko ich najsłynniejszych albumów, ale to temat na inny dzień. Tak czy siak, "Slang" okazał się komercyjną porażką i już na następnym albumie ("Euphoria") zespół wrócił do starych patentów i plastiku. Def Leppard to żywy przykład, jak "fani" potrafią zmarnować potencjał świetnego zespołu.

Dream Theater - Scenes from a Memory (1999)


Mistrzowie progresywnego metalu. Dzisiaj ten tytuł się bardzo zdewaluował, ale "Scenes from a Memory" nadal porywa, wciąga, zachwyca. Genialny concept album, nie męczący, nie przegadany (pozdrawiam Rogera Watersa), a muzycznie to mistrzostwo świata! Aby zrozumieć historię, dobrze jest mieć przygotowaną książeczkę z tekstami pod ręką, ponieważ to prawdziwa rock-opera z podziałem na role. Więcej zdradzać nie będę. Kiedyś sam podejmę się próby interpretacji tego dzieła.

Marillion - Misplaced Childhood (1985)


Kolejny concept. Dzisiaj trąca myszką i równie dobrze mogłem tu dać "Brave" albo "Marbles", jednak "Misplaced Childhood" zawsze będzie mi bliskie. Był to pierwszy album Marillion jaki poznałem, jeden z pierwszych concept albumów z jakimi miałem przyjemność się zetknąć i na tyle ta historia do mnie przemówiła, że czasami sam czuję się jak bohater opowieści. Fish napisał swoje "The Wall", tyle że z pozytywnym zakończeniem, a muzyka jest bardziej przyswajalna niż u Floydów. Poza tym... Kto z nas nie zna "Kayleigh"?

Oasis - Definitely Maybe (1994)


To przywaliłem! Nie jestem fanem brit-popu i nigdy nie będę, jednak Oasis mnie kupili, a "Definitely Maybe" uważam za album wybitny w swojej stylistyce. To nadal jest świeża, energetyczna muzyka, przy której można się pobawić. Teraz można zapytać, dlaczego nie "Morning Glory"? "Definitely Maybe" jest ich najrówniejszą płytą. Nie przyniosła tylu przebojów co drugi krążek, ale jako całość jest nie do przebicia. "Rock'n'Roll Star", "Live Forever", "Supersonic", "Married with Cildren"... Tej płyty wstyd nie znać!

Queen - Queen II (1974)


Doceniona po wielu latach, choć i dzisiaj trafiają się malkontenci mówiący o przeroście formy nad treścią. Szczerze? Życzę każdej kapeli TAKIEJ drugiej płyty. Jest tu wszystko. Począwszy od firmowych partii wokalnych, przez rozbudowane kompozycje, kończąc na orkiestrze gitar pod batutą Briana May'a. Polecam wszystkim wersję vinylową z podziałem na 'białą' i 'czarną' stronę. Ta pierwsza należy głównie do Briana (napisał 4 z 5 kompozycji), a najbardziej wyróżniającym się utworem jest bez wątpienia "White Queen (As it Began)". Cudowna ballada z pięknie poprowadzoną partią fortepianu przez Mercury'ego. Strona 'czarna' to popis Freddiego. 18-minutowa suita ("Ogre Battle"/"The Fairy Feller's Master-Stroke"/"Nevermore"/"The March of the Black Queen"/"Funny How Love Is") plus pierwszy przebój ("Seven Seas of Rhye") i nie myślę już o żadnych "Atakach serca", "Operach" i innych "Wyścigach". "Queen II" to Queen w pigułce.

Richie Sambora - Undiscovered Soul (1998)


"Stranger in this Town" przewałkowałem jakiś czas temu, a Rysiek ma w swoim dorobku jeszcze dwie świetne płyty. "Undiscovered Soul" jest łatwiejsza w odbiorze od poprzedniczki, co nie znaczy, że obcujemy z muzyką bez pazura. Z Samborą jest o tyle ciekawie, że każda jego płyta odzwierciedla dany okres w życiu. Tak jak "Stranger" jest trochę mroczny, pełen pytań o sens życia, o miłości, tak "Undiscovered" jest odpowiedzią na wszystko. Richie na tym albumie jest już szczęśliwym człowiekiem, w miarę spełnionym zawodowo jak i na rodzinnym poletku, to dlaczego ma się dołować muzyką? To, co też lubię u Sambory, to spójność materiału. Mogę wyróżnić perły jak "Downside of Love", "In it for Love" czy tytułowy, ale prawdziwą siłę rażenia czuje się przy odsłuchu całości. Gdybym miał porównać "Undiscovered Soul" z którąś płytą Bon Jovi, byłaby to "These Days". Niezła klamra się zrobiła, co?

Nie wierzyłem, że uda mi się sklecić TAKĄ listę. Zacząłem od prawie trzystu studyjniaków i gdy doszedłem do TOP 50, stwierdziłem, że chrzanię to, że tak się nie da. Udało się i mam nadzieję, że niejednej osobie rozpoczynającej przygodę z muzyką rockową to zestawienie pomoże.

Pozdrawiam!

środa, 19 czerwca 2013

Rankingi, zestawienia, listy, top 10... część 1.

Od kiedy tylko na całego wszedłem w świat muzyki, nieustannie słyszę pytania o płyty, koncertówki, zespoły, biografie (książkowe i na dvd), które mógłbym polecić. Nie powiem, że przez pierwsze dwa lata było to fajne. Wiecie, moje zdanie się dla kogoś liczy i w ogóle... No, ale te dwa lata skończyły się jakieś 10-11 lat temu i dzisiaj wolę kogoś odesłać na jakąś stronę z rankingami, albo mówię coś w stylu "zacznij od Made in Japan, a potem już sam sobie coś znajdziesz". Jako, że aktualnie mam urlop i znalazła się wolna chwila, to pomyślałem: dlaczego by nie zrobić takiej listy płyt studyjnych, koncertówek, czy nawet książek, które mógłbym z czystym sumieniem komuś polecić? Dziesięć pozycji na każdą kategorię i krótkie uzasadnienie. Zero recenzji, po prostu "must have".

Zacznę od koncertów. CD i DVD, bo tutaj nie ma co rozdzielać. Na początku miałem ból głowy, bo weź człowieku poleć TYLKO dziesięć wydawnictw live, gdzie ogromnym problemem byłoby zebranie pięćdziesięciu takich pereł. Postanowiłem się ograniczyć tylko do tego co mam na półkach, bo skoro chciałem wydać na coś ciężko zarobione pieniądze, to musi być to wyjątkowe. Zatem...


AC/DC - Live at Donington (DVD/2003)


Tor wyścigowy Donington Park, trasa Monsters of Rock '91/The Razors Edge World Tour, cztery dni po Chorzowskim koncercie. Z jednej strony może działać ten czynnik patriotyczny, bo przecież to samo było u nas, ale... Ujmę to tak. Mogę nie mieć ochoty na słuchanie AC/DC, ale za każdym razem, gdy oglądam Donington, uświadamiam sobie, że to najlepszy rockowy koncert jaki kiedykolwiek zagrano. Mam gdzieś, że grają na jedno kopyto, ale ta toporna muzyka (którą kocham) w połączeniu z resztą daje niezapomniane przeżycie. Od tego wydawnictwa można spokojnie zacząć przygodę z rockiem.

Deep Purple - Live in California 74 (DVD/2005)



Cóż to był za koncert! O festiwalu California Jam i samym występie Purpli mógłbym napisać osobny wątek i byłby dosyć długi. Bohaterem tamtego wieczoru był Ritchie Blackmore. Można rzec 'Classic Blackmore". Było rozwalanie kamer, rozwalanie gitar, rozwalanie wzmacniaczy, a i na koniec Rysiu wysadził całą scenę, by grający po nich Emerson, Lake & Palmer pożałowali swojego headlinera, za zbyt wysokie zadzieranie nosa. Muzyka również się broni. Na pewno jest to najlepszy koncert Mark III (Blackmore/Lord/Paice/Coverdale/Hughes), ale jestem również zwolennikiem myśli, że jest to również najlepszy koncert Purpli w ogóle! Wyznawcy "Made in Japan" zaraz mnie zjedzą, ale - nie ujmując tej klasycznej koncertówce - na Cal Jam czuję więcej ducha rock'n'rolla. Czasami gniew i frustracja potrafią przeobrazić się w coś dobrego i tutaj to mamy.

Dream Theater - Score (CD, DVD/2006)


Dream Theater albo się kocha, albo nienawidzi. Ja kocham... ale tylko do płyty "Octavarium". Trasa promująca ten krążek była chyba najlepszą jaką kiedykolwiek zagrali. Setlista zmieniająca się co koncert (w sumie to u nich kiedyś była norma), świetna forma Jamesa LaBrie (to akurat normą u nich nie było), dodatkowo fakt, że to już 20 lat na scenie (fakt, naciągane 20 lat, ale jeśli przyjąć Majesty jako protoplastę DT, to...), no koncerty nie mogły być kiepskie. Z czym zatem obcujemy na tym wydawnictwie? Z ostatnim koncertem na trasie "20th Anniversary Tour" w przepięknej Radio City Music Hall w Nowym Jorku (rodzinnym mieście większości składu (konkretnie Mike'a Portnoy'a, Johna Petrucciego i Jordana Rudessa, ale i po części Johna Myunga). Dodatkowo, panowie pokusili się o dodatek w postaci orkiestry symfonicznej, która dołączyła do zespołu w drugiej części wydarzenia. Sam seto, to istne 'the best of' grupy plus monumentalna suita (tylko 42 minuty) "Six Degrees of Inner Turbulence" i - krótsza o 15 minut, ale równie epicka - "Octavarium". O poziomie wykonania pisać chyba nie muszę. Oni rzadko kiedy mieli słabsze dni.

Iron Maiden - Rock in Rio (CD, DVD/2002)


Tutaj miałem dylemat. "Rock in Rio", czy "Maiden England '88"? Dlaczego nie "Live after Death"? Bo ile można? Uwielbiam zapis z trasy "World Slavery Tour", ale też myślę, że jest troszkę przeceniony... Wracając do mojego bólu głowy. Zdecydowałem się na Rio i już tłumaczę dlaczego. Ogromny festiwal z tradycjami, fani z ameryki południowej, a przede wszystkim six-pack (Harris/Murray/McBrain/Dickinson/Smith/Gers), trasa promująca genialny "Brave New World" oraz znakomita forma zespołu. Do setlisty przyczepić się również nie sposób. Czego chcieć więcej?

Queen - Rock Montreal & Live Aid (DVD/2007)


O tym wydawnictwie już kiedyś pisałem, dlatego napiszę krótko. Montreal to Queen najwyższych lotów, a Live Aid to jeden z najlepszych występów w historii rocka. Starczy?

The Rolling Stones - Some Girls: Live in Texas '78 (DVD/2011)


"Beast of Burden" - tak mógłbym króciutko podsumować ten genialny koncert. Surowizna pełną gębą. Zero przepychu, który u Stonesów był czymś na porządku dziennym. Chłopaki postanowili wrócić do korzeni i zagrać trasę w najmniejszym możliwym składzie (raptem trzech dodatkowych muzyków, jeśli liczyć Iana Stewarta jako 'dodatkowego'). Wyszło im cudownie. Bardzo w duchu rock'n'rolla. Bardzo się cieszę, że wygrzebano ten koncert z archiwów i odpowiednio go odrestaurowano. Można powiedzieć, że to pozycja obowiązkowa dla fanów rocka, a i miłośnicy szeroko pojętej muzyki również powinni się z tym wydawnictwem zapoznać.

Robbie Williams - What We Did Last Summer: Live at Knebworth (DVD/2003)


O nim też już było, więc nie będę się zbytnio rozpisywał. Można nie przepadać, ale należy docenić chociażby za widowiska jakie tworzył.

Depeche Mode - 101 (CD/1989)


A o tym to pisałem dosłownie 'przed chwilą'. Depeche Mode zdobyli Mount Everest i oto dokument z tej wyprawy.

Perfect - Spodek Live'94 (CD/1994, 2003)


Kolejny ból głowy: Perfect, czy Budka z Sopotu '94. Wygrał jednak pełny i niezrobiony w studio koncert. Wydaje mi się, że był to pierwszy koncert w Polsce po reaktywacji (grupa zeszła się w 1993, ale odbyła trasę za oceanem). Ogromny koncert w katowickim Spodku, 22 sztandary polskiego rocka i wspaniała publiczność. Za każdym razem gdy tego słucham, jestem zmiażdżony. A "Objazdowe Nieme Kino" to próba najwyższych lotów. I ta solówka Sygitowicza...

Led Zeppelin - How The West Was Won (CD/2003)


"The Song Remains The Same" nie miał szans się tutaj znaleźć. Myślałem o "Celebration Day", ale to też nie ten kaliber, chociaż często wracam do koncertu z 2007 roku. Dlaczego koncerty z Los Angeles? Ponieważ to kwintesencja Zeppów. Dwie i pół godziny totalnego odlotu, a przy tym wokal Planta nie męczy, jak to ma w zwyczaju na niektórych koncertówkach (najczęściej szeroko-dostępnych bootlegach). Po wydaniu tej koncertówki spotykałem się najczęściej z opiniami, że to najlepsze Zeppy live. Zgadzam się w 100%.

Wow... Dziwna lista. Nie ma "Made in Japan", "Live after Death", "Alchemy", "Absolutley Live" Doorsów, czy nawet Dżemu... Zabrakło miejsca dla "Unplugged" Nirvany, czy "P.U.L.S.E" Floydów. Nic Rush (a również zasługują), zero Kissów (a tak się zachwycam przecież Alive'ami), ani Metalliki, ani Bon Jovi, zero Motley Crue, żadnej wzmianki o "Under a Blood Red Sky", "Zoo TV" czy Slane Castle U2... To bardzo subiektywna lista. Myślę, że w większości spotka się z chłodnym przyjęciem, ponieważ nie lubimy rzeczy 'nowych'. Na cholerę poznawać "Live in California 74", skoro jest "Made in Japan"? "Rock Montreal"? Wszyscy przecież tłuką Wembley.

Uwierzcie mi, że jak poszukacie troszkę głębiej, to znajdziecie skarby, które przewrócą wasz muzyczny świat do góry nogami.

Przede mną teraz wielkie wyzwanie... Dziesięć "must have'ów" wśród albumów studyjnych. To sobie roboty na urlop narobiłem.

Pozdrawiam!

wtorek, 18 czerwca 2013

18.06.1988 - Rose Bowl, Pasadena

Dziś mija 25-rocznica wielkiego koncertu Depeche Mode na stadionie Rose Bowl w Pasadenie. Trasa promująca album "Music for the Masses" trwała od 22 października 1987 do 18 czerwca 1988. 101 koncertów. Ten sto pierwszy miał się okazać najważniejszym w karierze Martina Gore'a i spółki. Mało kto wierzył, że całe przedsięwzięcie wypali. Depeche Mode na tak ogromnym stadionie? Niby płyta sprzedawała się świetnie, single nie opuszczały topowych miejsc list przebojów, ale gdy zerknąć na rozpiskę trasy, to przeważnie Depeche Mode grało w niedużych arenach. Sam Dave Gahan mówił, że jeszcze przed wyjściem na scenę w Rose Bowl miał świadomość kompletnej klapy. Pierwsze sekundy "Behind The Wheel" rozwiały wszelkie obawy, co doskonale widać na filmie dokumentującym wydarzenie (te spojrzenie Dave'a na Martina z wyrazem twarzy mówiącym "udało się stary!"). Publiczność tego dnia była ich. Gore, Gahan, Alan Wilder i Andy Fletcher byli tego wieczoru bezbłędni. Ktoś powie, że na szczyt weszli w okresie "Violator", ale dla mnie tym wierzchołkiem jest Rose Bowl. Zawsze miałem słabość i do "Masses" i do "101" (świetnie, że tak nazwali dokument i album koncertowy). Nierzadko obcujemy tutaj z najlepszymi wersjami utworów Depeszów. Wspomniane już "Behind The Wheel", "Strangelove", "Blasphemous Rumours", pięknie zaśpiewane przez Martina "Somebody" i "The Things You Sad", kapitalnie wykonane "Black Celebration" oraz - moim skromnym zdaniem - tour de force, magnum opus tego koncertu, "Never Let Me Down Again", "Master and Servant", "Just Can't Get Enough" i najlepsze wykonanie live, jakie kiedykolwiek słyszałem (ogólnie, nie tylko Depeche Mode) "Everything Counts". To jest ten moment, gdy wzruszamy się z Gahanem, ponieważ wiemy ile lat zajęło im wejście na sam szczyt, ile energii i pracy poświęcili, by zagrać na tym stadionie, dla ok. 60 tys. ludzi. Dla mnie, jeden z najlepszych koncertów w historii muzyki rozrywkowej.

Dla tych, którzy jeszcze nie mieli okazji posłuchać/obejrzeć "101", mała zajawka:







 Pozdrawiam!

niedziela, 9 czerwca 2013

Zaszczekany na śmierć!



Dotarła! Mogę już coś więcej napisać o najnowszym dziele australijczyków. Syndrom trzeciej płyty jest najcięższym wyzwaniem z jakim musi się zmierzyć zespół. Z reguły każdy się fantastycznie broni, ale ZAWSZE trzeba wtrącić coś w rodzaju "ciekawe, co pokażą na trzecim krążku?". Jak Airbourne odbili piłeczkę?

Przyznaję, że musiałem "Black Dog Barking" przesłuchać z 5 razy, zanim zabrałem się za recenzję, ponieważ miałem z nią problem. Oni nie kombinują. Nie lubują się w poszukiwaniach. Walą prosto w mordę i poprawiają kopniakami w jaja. Jak powinno się wobec tego patrzeć na twórczość zespołu, który gra mniej więcej to samo? Pomimo mojej miłości do Airbourne, mógłbym rzucić kąśliwą uwagą, że tak jak AC/DC (których również kocham) nagrało wszystko na "T.N.T" i "High Voltage", tak ich uczniowie powiedzieli wszystko na "Runnin' Wild".

"Black Dog Barking" z każdym kolejnym przesłuchaniem wciąga coraz bardziej. Mój problem z krążkiem polegał na tym, że trochę ten materiał brzmiał na początku sztucznie. Tak, jakby chłopaki przenieśli patenty z debiutu i na takim fundamencie nagrali nowy materiał. To było idiotyczne myślenie. Po 2-3 odsłuchu wiem, że jest to wspaniałe, rock'n'rollowe dzieło, które kiedyś dorówna, a może i przebije "Runnin' Wild". Nie chcę pisać o poszczególnych kawałkach, ponieważ album jest na tyle krótki (ok. 35 minut - 10 utworów) i na tyle spójny, że nawet nie ma czego wyróżniać.

Mogę za to rzucić ciekawostką.

Płytę rozpoczyna utwór, który zespół nagrał już 9 lat temu na swój minialbum zatytułowany "Ready to Rock". Dla mnie jest to o tyle fajna sprawa, że właśnie w 2004 roku, kiedy szukałem czegoś świeżego w muzycznym świecie, trafiłem na ten krążek i od tamtej pory bacznie przyglądam się poczynaniom Airbourne. Miło, że dopracowali "Ready to Rock", które jest fantastycznym openerem albumu i pokazuje, że w tej kapeli drzemie ogromna siła.

Kochacie prostego rock'n'rolla z mocnym kopnięciem? Przesłuchajcie "Black Dog Barking".

A tutaj na zachętę macie "Ready to Rock"!






Pozdrawiam!

piątek, 31 maja 2013

HIM - Tears on Tape


Nowy Airbourne jeszcze do mnie nie dotarł, dlatego napiszę o innej płycie, która bardzo mnie urzekła, a mój szok jest tym większy, gdyż nigdy nie byłem fanem zespołu o którym zaraz napiszę. Najnowszy krążek grupy HIM - "Tears on Tape" od prawie miesiąca nie daje mi spokoju. Grupa Ville Valo nie należy do moich faworytów, ba, nie trafia w moje gusta kompletnie, jednak to, co zaproponowali w tym roku jest... świetne? Genialne? No ok, genialna ta płyta nie jest, ale ma coś takiego w sobie, co nie pozwala mi się od niej oderwać. Utwory są typowo himowe: ciężkie brzmienie, chwytliwe melodie, spokojny śpiew Ville, ale nie to mnie najbardziej urzekło. Cichymi bohaterami albumu są miniaturowe wstawki instrumentalne, które (poza "Lucifer's Chorale) są jakby wyjęte z ery new romantic. "Unleash the Red" i "Kiss the Void" (można powiedzieć, klamry spinające album) to moi faworyci jeśli chodzi o te krótkie eksperymenty. A jak prezentuje się już bardziej piosenkowa część płyty? "All Lips Go Blue", "Love Without Tears" i tytułowy to murowane hiciory. Najmniej mi przypadł do gustu "W.L.S.T.D", ale jak mówiłem na początku - nie moja bajka. Niby HIM, niby Ville, niby ten ich "love metal", ale "Tears on Tape" jest albumem solidnym, niemęczącym, wpadającym w ucho i co więcej, zaskakującym. Wiem, że te trzy litery odstraszają większość fanów rocka i metalu, ale tej pozycji nie trzeba się bać. Można ją nawet polubić. Ja lubię... nawet bardzo.

Pozdrawiam!


czwartek, 23 maja 2013

Alive!



Uwielbiam płyty koncertowe. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że są poprawiane w studio, czasami aż do przesady, ale jest wiele wydawnictw, które potrafią w sobie rozkochać miłośników dobrej muzyki. Ostatnio kupiłem box Kissów "Alive! 1975-2000" zawierający wszystkie "Alive" (bez IV, która wyszła tylko na dvd) plus "The Millennium Concert" jako... dodatek? Wolę o tym tak myśleć. Nie ukrywam, że wszystkie płyty znałem już wcześniej, ale inaczej, gdy się to ma na półce i cała ta ceremonia wkładania krążka do odtwarzacza... Nieliczni wiedzą o co chodzi. Tak sobie słucham tych koncertówek i... Coś w tym jest. Gdy zespół daje z siebie 100% na scenie, to nawet po korektach, będzie to słychać na płycie. Moją ulubioną "Alive" jest "trójka". Wybór kontrowersyjny, ponieważ to "jedynka" jest jedną z płyt koncertowych wszech czasów i fakt, usiedzieć się przy niej nie da, ale mam słabość do trasy promującej album "Revenge" (o którym na pewno coś kiedyś napiszę) i do setlisty, którą wtedy grali. Na płycie oczywiście nie ma całego zapisu, ale najważniejsze highlightsy są. "Creatures of the Night", "I Just Wanna", "Heaven's on Fire", "Lick It Up", "God Gave Rock'n'Roll To You II", czy też klasyki jak "Detroit Rock City", "Deuce", czy "Rock And Roll All Nite". Co do "Millennium Concert", to jest to najsłabsza płytka w tym zestawie. Przedostatni koncert na wyczerpującej trasie "Psycho Circus" i to słychać. Chłopaki dają z siebie wszystko, ale zmęczenie słychać w każdej sekundzie utworów, dlatego ostatni dysk traktuję po prostu jako zwabienie fana, by kupił ten box. Jako, że nie miałem w swojej kolekcji "Alive I", "II" i "III", to dla mnie zakup idealny. Wszystko w jednym boksie. Taki Kiss w pigułce. Szczerze polecam. Dla każdego fana rocka, czy po prostu muzyki, będzie to wspaniała podróż do lat, gdzie jak grało się koncert, to nie siedziało się na tyłku, tylko szalało razem z zespołem.

Pozdrawiam!

A tutaj zajawka "Alive III", tyle że w wersji video :)


wtorek, 14 maja 2013

Zaszczekany na śmierć! - wstęp


20 maja dostanę mocnego kopa w ryj. Airbourne wraca z nowym albumem! Jestem po demonstracyjnym odsłuchu (legalnym!) kilku kawałków w wersjach teaserowych i wiem, że to będzie ich najlepszy krążek. Chłopaki powiedzieli, że włożyli wiele wysiłku w ten materiał i to słychać. Póki co, mogę się szerzej wypowiedzieć na temat singla pilotującego "Black Dog Barking", mianowicie "Live It Up". Airbourne się nie zmienia. To aktualnie jedna z niewielu kapel, która wie jak się powinno grać rocka. Bez udziwnień, prosto w mordę i z wielką pasją. Można jęczeć, że to zżyna z AC/DC, że to już było, że to nic odkrywczego. Szczerze? Sto razy bardziej wolę rocka granego po staremu niż "odkrywania" czegoś, co i tak po latach okaże się gównem - i mówi to wielki fan progresywnego rocka! Otóż to. Pasja, serce, rock'n'roll i można stworzyć coś dobrego. Za kilka dni taka dobra rzecz wyląduje u mnie na półce obok genialnego debiutu ("Runnin' Wild") i ciut słabszej, ale nadal trzymającej wysoki poziom "No Guts. No Glory". Airbourne obok The Darkness cały czas utrzymują mnie w przekonaniu, że rock'n'roll jest nadal w świetnej kondycji.

Pozdrawiam!

piątek, 10 maja 2013

Z innej beczki. Sir Alex Ferguson.


Dzisiaj będzie nietypowo. Dwa dni temu, biuro prasowe Manchesteru United ogłosiło, że po 27 latach, Sir Alex Ferguson odchodzi na emeryturę. Ten moment kiedyś musiał nastąpić i każdy był na to przygotowany, jednak w momencie ogłoszenia tej informacji, poczułem się trochę dziwnie. Coś się cholera kończy... Moim pierwszym zetknięciem z Manchesterem i Fergusonem był finał Ligi Mistrzów, rozegrany na Camp Nou, 26 maja 1999 roku, gdzie Diabły zmierzyli się z Bayernem Monachium. Byłem wtedy w pierwszej klasie podstawówki. Do dzisiaj jest to dla mnie najlepszy mecz (rozegrany za mojego życia oczywiście) jaki miałem przyjemność oglądać. Nie ma sensu opisywania całej dramaturgii spotkania, ponieważ każdy fan futbolu zna ten mecz na pamięć. Zna również słynne słowa wypowiedziane przez managera po finale, a które przytoczę na końcu wpisu. Od tamtego wieczora, każdy chciał być Solskjaerem, Beckhamem, Giggsem, Sheringhamem, Yorkiem, Colem, nawet Schmeichelem. Ja nigdy predyspozycji do gry w piłkę nie miałem, ale od małego, nieustannie gram w managery piłkarskie i nie ukrywam, że Ferguson jest wtedy moją największą inspiracją (wow, no bardziej ckliwie to zabrzmieć nie mogło). Jestem szczęśliwy, że mogłem uczestniczyć w tej pięknej historii. Pff... Każdy miłośnik futbolu pewnie pęka z dumy! Przeżyliśmy przez te lata coś, czego już nikt raczej nie przeżyje. Można było nie sympatyzować z Czerownymi Diabłami, można było nawet nie przepadać za Fergiem, ale o braku szacunku nie może być mowy. Przed Davidem Moyesem piekielnie trudne zadanie, ale trzymam za niego kciuki. Po sezonie 2012/13 zacznie się nowa era dla Manchesteru, dla całego futbolu... Co mogę jeszcze napisać? "Football, bloody hell!"

Na otarcie łez:



Pozdrawiam!

poniedziałek, 6 maja 2013

Queen - Rock Montreal


Wydany na kasecie VHS w 1984, potem w 2001 na dvd jako "We Will Rock You". Wrażenia z oglądania tamtej wersji? Koncert genialny, ale montaż do dupy. Na szczęście w 2007 roku ludzie z firmy Eagle Rock wzięli taśmę na swój warsztat i wyciągnęli z niej wszystko co się dało, by po obejrzeniu "Rock Montreal" powiedzieć: "O MATKO! CO ZA KONCERT!". Obraz? Żyleta. Dźwięk? Najlepiej brzmiąca koncertówka Queen. Mimo, że koncerty z Montrealu (24-25 listopada 1981) było ostatnimi na trasie promującej album "The Game" i pośrednio soundtrack do filmu "Flash Gordon", to zespół jest w szczytowej formie. To była wielka trasa. Nie wiem, czy nie najlepsza w całej ich karierze. No może tylko trasy "News of the World Tour" i promujące album Jazz ("Jazz Tour" i "Crazy Tour") mogą się jeszcze równać, ale... To już zostawiam Wam do oceny. Koncerty Queen miały to do siebie, że setlisty praktycznie były te same na danej trasie. Rzadko chłopaki pozwalali sobie na jakieś zmiany, co z jednej strony było wielkim minusem, ale z drugiej wystarczy jedno wydawnictwo z jakiejś trasy i wiadomo jak prezentowały się wszystkie koncerty. Tak jest z "Live at Wembley Stadium", które jest wizytówką (słabą...) trasy "Magic Tour". Nie liczę "Hungarian Rhapsody", bo dla mnie to tylko dokument z wyprawy na Węgry, no chyba, że mówimy o ścieżce audio, wtedy wizytówką zdecydowanie będzie koncert z Budapesztu. "Live at the Bowl" daje wyobrażenie o koncertach podczas "Hot Space Tour". W tym roku podobno zobaczymy na półkach sklepowych koncert z Rainbow (trasa "Sheer Heart Attack Tour"), który był kiedyś dołączony do boxu Queen ("Box of Flix") na VHS. Tak jest własnie z "Rock Montreal". W przypadku trasy "The Game Tour" i wypadu do Ameryki Południowej, to setlisty troszkę się różnią, ale mniej więcej szkielet zostaje ten sam. Ta sama scena, 90% żelaznej setlisty. Przeciętny fan dostaje obraz ze świetnej trasy i od niego zależy, czy będzie chciał poznać więcej koncertów. A sam koncert? Osobiście nie wiem (albo nie pamiętam) ile materiału mamy z 24, a ile z 25 listopada, po prostu potraktuję to jako całość, bo oba występy były bliźniacze. Od początku obcujemy z czymś dziwnym. Otóż, publiczność kanadyjska jest drętwa, że sam czasami się za nich wstydzę... Freddie walczy o uwagę, o ich zaangażowanie, ale na tym polu jest przegrany. Muzycznie jest bosko. Przykładem niech będzie "Save Me", która dla mnie jest o wiele lepsza od wersji z "The Game". Wokal Mercury'ego w ogóle jest przepiękny. Nie wysila się jak w późniejszych latach, nie męczy, jest potężny, pewny siebie, czysty. Brian May, Roger Taylor i John Deacon jak to mają w zwyczaju, wiedzą o co w tym biznesie chodzi i udowadniają, że na scenie rockowej są mocnymi zawodnikami. "I'm in Love With My Car" z Taylorem na wokalu wszystko potwierdza. Zgrzyt jak zwykle pojawia się przy "Guitar Solo" May'a. Czasami mam wrażenie, że te "Guitar Solo" to tytuł utworu, bo Brian gra to samo od wielu lat... Fajnie się robi za to przy solo na kotłach, gdzie Roger wkłada w to całego siebie. Co można jeszcze dodać? Najlepiej jak sami zapoznacie się z tym wydawnictwem, ponieważ słowa nigdy nie oddadzą tego klimatu. Dla mnie, to w tej chwili najlepsze wydawnictwo koncertowe Queen. Wersja CD mogłaby się jeszcze bić z "Live Killers" z poprzedniej trasy (setlisty są również podobne), ale na DVD do momentu wydania koncertów z "Hammersmith Odeon '75", czy "Houston '77" (o ile tego w ogóle doczekamy), "Rock Montreal" będzie niepodzielnie rządził.

Dlaczego nie wspomniałem w ogóle o występie na Live Aid znajdującym się w wersji poszerzonej "Rock Montreal"? Hmm... No ok. Eagle Rock wydało również coś takiego jak "Rock Montreal & Live Aid". Tyle! Ten występ jest już tak legendarny, że nie ma chyba co o nim pisać. Geniusz i tyle.



Pozdrawiam!

sobota, 4 maja 2013

Robbie Williams - What we did last summer. Live at Knebworth.


Widziałem wiele rankingów koncertów wszech czasów, czy wydawnictw dokumentujących owe wydarzenia. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego na tych listach nigdy nie znalazło się dvd "What we did last summer", dokumentujące trzy dni Robbiego Williamsa w Knebworth Park w dniach 1-3 sierpnia 2003, podczas trasy promującej album "Escapology". Można Robbiego nie lubić za muzykę, którą wykonuje (chociaż ja nic do takiego popu nie mam), za jego pewność siebie, chociaż uważam, że to akurat jego atut, ale nie można powiedzieć, że jest zły w tym co robi. Dla mnie jego koncerty to ścisła czołówka i potwierdzenie, że jeśli się chce to można. Williamsowi chciało się robić wielkie widowiska na których walczył o każdego widza. Zaraz powiecie, że przecież on kopiuje Freddiego Mercury'ego. Powiedziałbym, że inspiruje się jego osobą, dając też przy tym dużo od siebie, co bardzo mi odpowiada, ponieważ Robbie jest dla mnie autentyczny i kupuję go w takim wydaniu. Hmm... Co można powiedzieć już o samym koncercie (mimo, że mamy do czynienia z trzema zapisami, to podstawą jest pierwszy wieczór)? Od "Let Me Entertain You", po "Angels" obcujemy z wielkim widowiskiem. Mamy spory zespół, tancerki, wielgachną scenę, mnóstwo świateł, ale i tak na pierwszym planie góruje główny bohater. Ten, dla którego ten koncert oglądamy, Robbie Williams. Jemu nie straszny jest taki przepych, on to kocha i czuje się jak ryba w wodzie. Ludzie przyszli zobaczyć coś wielkiego? On im to zapewni, a przy okazji sam się dobrze pobawi, co również cieszy, ponieważ często mam wrażenie, że artyści męczą się na swoich koncertach, męcząc przy okazji mnie, a tutaj radość aż bije z ekranu, co tylko daje więcej plusów temu DVD. Poza tym, no istne greatest hits na żywo, gdzie wersje koncertowe biją na głowę studyjne. Tutaj jest rockowo, z pazurem, nie ma tego sterylnego brzmienia. Sam łapię się często na tym, że częściej słucham wersji live kawałków Robbiego. Po prostu są lepsze. Moje ulubione momenty z Knebworth? Oj, jest tego sporo. Początek koncertu i Robbie wyjęty z okładki "Escapology", a zaraz po tym GENIALNE i PORYWAJĄCE wykonanie "Let Me Entertain You", wzruszające "Come Undone", trochę teatralne "Me and My Monkey" (nigdy nie przepadałem za tym kawałkiem, ale śmiem twierdzić, że to najmocniejszy punkt koncertu), swingujący "Mr. Bojangles", przepiękne "She's the One" (plus interakcja z pewną parą... coś pięknego), akustyczny set (Robbie z gitarą) w którym znalazły się "Better Man" i "Nan's Song" i na sam koniec, epickie wręcz (bo z ogromną pomocą publiczności) "Feel", "Rock DJ" i "Angels". Sporo, jak na faworyty, a równie dobrze mógłbym napisać, że cały koncert jest jednym wielkim ulubionym momentem. Jest niewiele wydawnictw koncertowych, które potrafią przykuć mnie do fotela od początku do końca, nie dając nawet sekundy zwątpienia. "What we did last summer" jest właśnie jednym z nich i nawet jak nie lubicie Robbiego, to przynajmniej RAZ powinniście zobaczyć to widowisko. Wspominałem, że podczas tych trzech koncertów, Robbiego oglądało 375 tysięcy ludzi? Nie? No cóż... Wstyd nie znać.


Pozdrawiam!

środa, 1 maja 2013

Deep Purple - Now What ?!


"Perfect Strangers spotyka Made in Japan" - głosi naklejka na opakowaniu. Pierwsza myśl: albo naprawdę nagrali wielka płytę, albo orbitują w innym wymiarze. Z początku zastanawiałem się, którą wersję albumu zakupić, ale zwyciężył zdrowy rozsądek i 20zł wolałem przeznaczyć na coś innego, niż tekturowe pudełeczko z marną płytką dvd jako dodatkiem. Musiałem również narobić sobie smaka, czytając kilka recenzji "Now What ?!", po których bardzo się nakręciłem i nie przewiduję zbytniego rozczarowania. Większość recenzentów jest zgodna: poziom "Perfect Strangers". Zjawisko niespotykane, ponieważ ten zespół od wielu, wielu lat nie nagrał NAWET dobrej płyty. Albo mocny średniak ("Purpendicular", który wyróżnia się epicką balladą "Sometimes I Feel Like Screaming" i świetnym rockerem "Ted The Mechanic"), albo totalna klapa ("Abandon"...). Gdzieś pomiędzy egzystują sobie "Bananas" i "Rapture of the Deep". Nie mówię, że to są złe płyty, nie, nie, nie... Do "Purpendicular" i "Rapture..." wracam często, bo na tle dzisiejszej muzyki są to wręcz świetne płyty, ale nie kiedy weźmiemy pod uwagę katalog Purpli i nie myślcie sobie, że jestem jakimś ortodoksem, który modli się do "In Rock", czy "Machine Head". Jestem fanem Purpli jako całości i nawet znajdę coś dla siebie na znienawidzonym przez fanów "Slaves and Masters", dlatego ze spokojem, ale i lekką nerwówką spowodowaną przez recenzje, włączam najnowsze dzieło Deep Purple.

Zaczynamy bardzo spokojnie. "Czas się nie liczy, tylko o czasie warto myśleć". No, no... Utwór o przemijaniu, czy jak to ujął sam Ian Gillan, refleksja o procesie starzenia się, w filozoficznym ujęciu. Muzycznie również jest poważnie, zupełnie jak na... "Perfect Strangers". W pierwszej chwili zwróciłem uwagę na grę Steve'a Morse'a, który (tutaj odwołam się do opinii recenzentów) gra jak Blackmore. Jest naprawdę bardzo purplowo, w starym stylu. Ostre brzmienie Hammonda, cięte riffy (to już w drugiej części "A Simple Song", bo tak nazywa się pierwszy utwór), mocny, choć słychać, że mający najlepsze lata za sobą głos Gillana, wyrazisty bas, niezmordowany Paicey. Chciałbym już powiedzieć, że to najlepiej wyprodukowany album w ich katalogu, ale wstrzymam się do ostatniej sekundy. Póki co, jest rewelacyjnie i mam nadzieję, że w NAJGORSZYM wypadku, ten poziom TYLKO się utrzyma. "Weirdistan" mknie jak dobrze naoliwiona maszyna i cały czas nie mogę się nadziwić, że to brzmi tak dobrze, że to w ogóle jest dobre! Numer trzy, "Out of Hand" w tej chwili jest dla mnie czymś w rodzaju kompozycji "Rapture of the Deep". Mocarny, koncertowy killer. Wspominałem o ciętych riffach? Tutaj mamy ich cały arsenał. Aż dziw, że Morse rzadko kiedy brał się za ciężkie zagrywki, bo nic ze swojego stylu nie stracił. To cały czas stary, dobry Steve, tyle że bardziej heavy metalowy. Porzućmy na razie poważne kompozycje i zatopmy się w dźwiękach rockera i singla promującego album, "Hell to Pay". Tutaj z czystym sumieniem moge powiedzieć, że od czasów "Ted The Mechanic", a nawet i od "Knockin' at Your Back Door", Purple nie nagrali tak energicznego kawałka. Już widzę publikę na koncertach śpiewającą razem z Ianem refren. To będzie klasyk. Tekst również na poziomie purplowych przebojów. Prosta opowieść o Eddiem, który całe życie buntował się przeciwko rządowi, organizował demonstracje, ale tak na dobrą sprawę nie potrafił wytłumaczyć dlaczego to robi. "Body Line" przynosi odpoczynek od ogromnej ilości szoku spowodowanym tak dobrym albumem. Nie mówię, że kawałek jest zły, wręcz przeciwnie, fajnie buja, trochę przypomina mi czasy "Fireball", ale nie wiem czy zachowa się w mojej pamięci, gdy płyta przestanie się kręcić w odtwarzacu. Teraz czas na hołd dla zmarłego w zeszłym roku Jona Lorda. Słuchając "Above and Beyond" mam nieodparte wrażenie, że Donowi Airey'owi pomaga gdzieś tam z boku Jon. Przez pierwszą minutę słyszymy dosłownie TEN styl grania. TEN czynnik, który zrobił z Purpli wyjątkowy zespół. Co jak co, ale Lord był królem organów Hammonda i nie znam muzyka, który tak czułby ten instrument. Złapałem się na tym, że przez cały utwór wsłuchuję się w klawisze, w ogóle zapominając, że śpiewa Ian, że Morse coś rzeźbi na gitarze, no po prostu magia. I nadszedł ten okropny dla płyty moment, ten nóż wbity w plecy każdego artysty, który daje nam 100% siebie... Czekam, aż "Blood from a Stone" się skończy... Nadal nie ma mowy o słabym kawałku, ale póki co, w tym zacnym gronie, jest średniakiem. Spokojnie sobie płynie, ale chciałbym by szybko sobie spłynął... Może to jedyny taki koszmarek, ponieważ następny na krążku "Uncommon Man" wywołuje u mnie bardzo pozytywne uczucia. Z początku trochę symfoniczny (czyżby kolejny hołd dla Lorda?), później przygwożdżony mocną porcją gitary, która ramię w ramię z Hammondem napędzają utwór. Tak, znowu pomyślałem o "Perfect Strangers"... Jeszcze w końcówce solówki Airey'a i Morse'a dobitnie mnie utwierdziły, że chłopaki są w życiowej formie. "Apres Vous", kolejny luźny rocker z tekstem o potężnych gabarytów paniach, które czują się bardzo dobrze w swoim ciele i przyjmują zasadę "im mniej ciuchów, tym lepiej". Napisałem luźny, chociaż muzycznie jest ciężej niż w takim "Hell to Pay", ale bynajmniej nie jest to wadą. W "All the Time in the World" z początku mam wrażenie, że obcuję z pierwszą klasyczną balladą na "Now What ?!", jednak szybko zostaję sprowadzony na ziemię. To po prostu spokojna kompozycja o nieprzemęczaniu się, leniuchowaniu... Bardzo przyjemny kawałek. Ostatni na płycie "Vincent Price" zaczyna się prawie tak samo jak "Mr. Crowley" Ozzy'ego Osbourne'a, a jak wiemy, Don Airey brał udział w nagrywaniu "Blizzard of Ozz", z której pochodzi ten klasyk Ozzy'ego. Deep Purple nagrywa muzykę do horroru? Dla mnie bomba! Na pewno nie można brać "Vincenta" na poważnie, bo w rezultacie posikamy się ze śmiechu, ale jest naprawdę świetnie. Obcujemy z czymś przedziwnym jak na purpli, ale mnie to wciąga i z tej próby wyszli zwycięsko. Świetne zakończenie... No właśnie. Jakiej płyty? Na pewno nie zgodzę się z opinią, że "Perfect Strangers spotyka Made in Japan". Na pewno nie przybiję piątki osobie, która twierdzi, że grupa nie nagrała takiego albumu od 1984 roku. Od czasu "The Battle Rages On...", czy "Purpendicular", ok. "Abandon", "Bananas" i "Rapture of the Deep" nie dorastają "Now What ?!" do pięt. Czekaliśmy 17 lat na naprawdę wielki album Deep Purple i szczerze? Mogliby tą płytą zakończyć studyjną dyskografię. Wyżej się nie wzniosą, a po co też odcinać kupony od sławy, co od wielu lat przecież się im zarzuca... Hmm... Póki co, czekamy na koncerty z dużą ilością nowego materiału i co mogę na koniec dodać? Panie i Panowie... DEEP PURPLE!

Pozdrawiam!

niedziela, 28 kwietnia 2013

Młodzi-zdolni cz.1 - Slim Motion

Nie przepadam za młodymi zespołami. W większości jest to jakieś alternatywne gówno, którego nie da się słuchać, ale jakimś cudem radiostacje to grają, promują, ludziom się podoba, bo... no właśnie? Bo co? Bo promuje to np. Trójka? A skoro grają to w Polskim Radiu, to musi być dobre... Wiem, wkraczamy na temat gustów, ale gdyby puszczono wam tę dzisiejszą muzykę tak w ciemno, to zaczęlibyście kręcić nosem. Zdarzają się jednak perełki o których warto mówić, warto promować, ale nikt tego nie robi, a jak nawet, to na bardzo małą skalę. Do tych perełek zaliczam bez wątpienia Slim Motion. Trzech gości grających muzykę prosto z serca. Nie wiem, czy warto ich szufladkować pod jakiś konkretny gatunek. Słyszę u nich funk, trochę hard rocka, taki misz-masz, ale bardzo dobrze podany. Słychać, że grają to co lubią i nie silą się na żadne podobieństwa do swoich mistrzów. Na uwagę zasługuje fakt, że każdy jest wirtuozem swojego instrumentu. Muzycznie nie ma się do czego przyczepić! Świetna gitara, genialny bas i trzymająca wszystko w ryzach perkusja, no coś fantastycznego. Oczywiście mógłbym się przyczepić do jednego dość istotnego mankamentu, który może na początku zaburzyć odbiór grupy, ale... to młody zespół i wiadomo, że na początku nic nie jest kolorowe. Trzymam kciuki za chłopaków i zapraszam do zapoznania się ze Slim Motion.

Oficjalny fanpage Slim Motion




Pozdrawiam!

Whitesnake - Slide It In


Gdybym miał wskazać mój ulubiony album Whitesnake, bez wątpienia byłby to "Slide It In". Słychać na nim (mówię o wersji amerykańskiej z Johnem Sykesem na gitarze) AOR pełną gębą, jednak to jeszcze nie jest brzmienie znane z albumów "Whitesnake" i "Slip of the Tongue". Nie ma na tej płycie słabych momentów. Od początku do końca obcujemy z mieszanką hard rocka i bluesa na najwyższym poziomie. Sam skład robi wrażenie: Davida Coverdale'a wspomagają Jon Lord, ś.p. Cozy Powell, Neil Murray, Mel Galley, Bill Cuomo i wspomniany wcześniej Sykes. Od pierwszych dźwięków "Slide It In" zostajemy porwani do machania głową i grania na niewidzialnej perkusji, czy gitarze. Energia, energia i jeszcze raz energia! Nie dziwota, że krążek odniósł światowy sukces, który rozpoczął panowanie Whitesnake na rockowej scenie (40 miejsce w USA i 9 w UK). Sama polityka promocyjna była przeprowadzona bezbłędnie. "Guilty of Love", "Standing in the Shadow", "Give Me More Time", "Love Ain't No Stranger" i "Slow An' Easy" wręcz prosiły się o wydanie na singlach. Gdyby jeszcze dodać tytułowy, to klękajcie narody przed taką reprezentacją! Moi szczególni faworyci? Porywający rocker "Slide It In" ze świetnym riffem (prosty, a chwytliwy) i stadionowym refrenem, nieodbiegający klimatem "Slow An' Easy", "Love Ain't No Stranger", który jest zapowiedzią kierunku w jakim podąży Coverdale, "Guilty of Love" (tutaj odwrotnie, mamy powrót do czasów, gdy można było grać komercyjnie, ale z wyczuciem smaku), mroczny "Gambler" oraz mój numer jeden na płycie, "Give Me More Time". Dave zawsze miał talent do tworzenia wspaniałych melodii, a tutaj dobitnie to potwierdza. Wspaniale poprowadzona linia melodyczna, która urzeka od pierwszego przesłuchania.

Większość z Was pewnie zna Whitesnake z płyt "Whitesnake" (znanej również jako "1987") i "Slip of the Tongue". Moim zdaniem, ten zespół miał o wiele więcej do zaoferowania we wcześniejszych latach. Takie płyty jak "Lovehunter", "Ready An' Willing", "Come An' Get In", czy własnie "Slide It In", a i później Coverdale nagrał wspaniały "Restless Heart" (co prawda to pół-solowa płyta...), są dowodem na to, ile Whitesnake (dziś już bardziej sam Coverdale) znaczą dla brytyjskiego rocka.

Chcecie zacząć przygodę z Coverdalem i spółką? Zacznijcie od "Slide It In", a nie pożałujecie.

A tutaj mała zajawka:



Pozdrawiam!

sobota, 27 kwietnia 2013

"There's no borderline..."

Są artyści, którym niewiele potrzeba by stworzyć przepełniony uczuciami utwór. Są artyści, którym wystarczy minimum treści by złapać za serce. Jest jeden taki człowiek, który w ciągu niespełna pięciu minut, za pomocą głównie instrumentów klawiszowych, opowiedział mi jedną z najbardziej wzruszających historii, która - założę się o wszystkie pieniądze tego świata - miała miejsce w niejednej głowie młodego mężczyzny idącego na wojnę. Wojna. Oklepany do bólu temat. Waters, Marillion, U2, Green Day, nawet Queen ('Hammer to Fall')... Każdy pisał o niej na swój własny sposób. Przeważnie wydźwięk był chłodny, wręcz agresywny. Mnie jednak ujęła inna forma przekazu. Subtelna, romantyczna... W 1982 roku, Chris de Burgh (ten od małpy w czerwo..., tzn. od 'The Lady in Red') nagrał na swoim albumie 'The Getaway' balladę pod tytułem 'Borderline'. Na pierwszy rzut oka (ucha?) zwykła balladka. Prosta konstrukcja, ze cztery akordy, forma wręcz minimalistyczna. Gdy doda się do tego tekst i interpretację Chrisa, utwór zyskuje zupełnie inny wymiar. Jak ja go odbieram? Jako najsmutniejsze wyznanie miłości, tęsknoty i żalu. Tutaj wojna jest tylko tłem. "Słyszę jak woła mnie mój kraj, lecz chcę zostać z tobą" - krzyczy bohater. Jest tylko pionkiem z którego uczuciami nikt się nie liczy. "To tylko chłopcy, i ja nigdy nie zrozumiem jak człowiek może widzieć mądrość w wojnie". Ma jednak nadzieję, że ukochana będzie na niego czekać... Słuchając tej piosenki, widzę przed oczami cholernie smutnego żołnierza, który ma świadomość, że już nigdy więcej nie zobaczy swojej ukochanej. Widzę człowieka, który idzie walczyć o... nawet sam nie wie o co. Czy historia ma swoje zakończenie? Oczywiście. Chris de Burgh cztery lata później dopisał ciąg dalszy, ale nie będę o tym już pisał. Internet nie gryzie.

Pozdrawiam!

Richie Sambora - Stranger in This Town


Rzadko się zdarza, by gitarzysta popularnego zespołu rockowego nagrał album, który będzie w stanie przyćmić lwią część dyskografii macierzystej grupy. Album, na którym dodatkowo śpiewa i robi to tak, że zapominamy o tym, że przede wszystkim gra na gitarze. O kim mowa? Richie Sambora. Gitarzysta Bon Jovi i do pewnego czasu prawa ręka Jona Bon Jovi. Postać dla mnie bardzo niedoceniona, być może przez to, że Bon Jovi nigdy nie było uważane przez krytyków za super ambitną grupę. Zostawmy jednak zespół i skupmy się na osobie gitarzysty. Wiadomo nie od dziś, że Richie posiada mocny głos, co udowadniał w grupie robiąc za chórki, czasami za drugi wokal. To, że jest świetnym gitarzystą również pokazał nie raz, dlatego wiadomość o nagraniu przez niego pierwszego solowego albumu wywołała ogólny entuzjazm. Informacja, że głównym zespołem towarzyszącym będą jego koledzy z Bon Jovi (David Bryan i Tico Torres) plus genialny Tony Levin (muszę pisać gdzie grał?) tylko podsyciła apetyt. Sam tytuł "Stranger in This Town" mówi, że to nie będzie zwykły album. Zatem, przejdźmy do omawiania zawartości...

Zgaś światło,
zapal świecę...
Witaj...

Richie już na pierwszej stronie książeczki mówi nam, że nie jest to jednorazowy pop. Więcej, to nie jest zwykły krążek do słuchania ot tak. To coś więcej... Zatem zgaśmy światło, zapalmy świecę, zamknijmy oczy i dajmy się porwać muzyce...

Kobieto voodoo
Będę widział Cię w moich snach

Zaczynamy bardzo nastrojowo, rzekłbym intymnie. Richie wprowadza nas spokojnie do swojego świata. Świata wiary, miłości, bluesa... "Rest in Peace" naturalnie przechodzi do "Church of Desire", pierwszego pełnoprawnego utworu na płycie. Miłość to często grzech, zagubienie, popadanie w niełaskę - stara się nam powiedzieć Richie. Jednakże bez miłości nie byłoby niczego.

Wydaje się, że całe życie to za mało,
by odróżnić dobro od zła
Jedno wyznanie mogłoby wskrzesić prawdę
Zemsta czy przebaczenie za nasze grzechy

Muzyka stoi na najwyższym poziomie. Nie ma ani jednego zbędnego dźwięku, a Sambora nie stara się nas zamęczyć zbyt dużą ilością solówek. Wszystko jest na swoim miejscu, ze smakiem. Przejdźmy do (moim skromnym zdaniem) najważniejszego i być może najlepszego punktu tego dzieła. "Stranger in This Town" jest dziś hymnem ludzi samotnych. Nie sensu stricte, a ludzi zwyczajnie zagubionych w tym pogmatwanym świecie. Dla mnie, utwór życia. W śpiewie Richiego nie ma ani grama sztuczności, czuć, że to on pisał i że śpiewa to szczerze.

Czasami jest trudno znaleźć przyjazną twarz
Czuję się obco wśród innych ludzi
To takie samotne miejsce

I dalej...

Chodzę samotnie w ciemności miasta
Nie mając miejsca, które mógłbym nazwać domem

Kto tak nigdy nie myślał, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Pozostajemy nadal w temacie przemyśleń nad sensem istnienia. "Ballad of Youth", to jakby rozwinięcie tematu z poprzedniego utworu, tyle że autor podchodzi do niego z innej strony. Znalezienie swego miejsca, siebie samego... Wszystko pod deszczem błędów jakie popełniamy. Walczymy ze sobą, z przeciwnościami losu.

Dorastasz dzisiaj,
jest tyle gór które musisz zdobyć
Nie jesteś jedyny,
wszyscy stoimy na jednej linii

i refren:

Młode serca lepiej trzymać
W pozie niewinności,
twoja młodość odeszła
Spójrz więc w lustro,
nie masz nic do stracenia
Nie marnuj swego czasu,
pomyśl o wczorajszym bluesie

Mimo wszystko całość jest optymistyczna. Co z tego, że popełniamy błędy, grzeszymy? Każdy to robi. Sztuką jest sobie przebaczać i iść dalej, ponieważ życie jest na tyle okrutne, że czasu się nie cofa i to co przegapimy, przegapimy na zawsze.

"One Light Burning" to typowa ballada o nadziei. Wpadamy w dołek z którego ciężko nam wyjśc, jednak przyjdzie dzień w którym zaświeci dla nas słońce i poczujemy się szczęśliwi.

Macie już dość głębokich rozmyślań o życiu? Proszę bardzo. Rychu potrafi również wysmażyć prostego bluesa, a z pomocą Erika Claptona (któremu dedykowany jest ten kawałek) wznosi się na wyżyny grania prosto z serca. Gdy słucham "Mr. Bluesman", to widzę Samborę z zamkniętymi oczami, który słucha się swojego Fendera... "Graj kochana, ja będę podążać za Tobą" - zdaje się mówić do instrumentu. Claptonowi możemy podziękować za wspaniałe solówki, wręcz dialog nawiązany ze śpiewem Richiego. Fantastyczny kawałek, gdzie tekst nie musi być czymś wybitnym. To zwykła historia bluesmana, taka... prosta, jednakże fascynująca na swój sposób. Tego trzeba posłuchać.

Dochodzimy teraz do małego zgrzytu płyty, który z jednej strony daje wytchnienie, po mistycznej jeździe, ale z drugiej trochę burzy klimat całości. Z pomocą Jona Bon Jovi, Desmonda Childa (współtwórcy największych przebojów Bon Jovi) i Diane Warren, powstał kawałek "Rosie". Użyję teraz słowa 'piosenka', bo tak należy ją traktować. Myślę, że "Stranger..." nie straciłby dużo, gdyby "Rosie" znalazła się na "New Jersey" (album Bon Jovi z 1988 roku), gdzie pierwotnie miała się znaleźć. Jednak, gdy przymkniemy na to oko, to ukazuje się nam zgrabny materiał na hit.

"River of Love" muzycznie nie powala, ale wracamy już do głównego tematu albumu. Miłość, pożądanie, a to wszystko przykryte mistyczną aurą.

Pozwól, że opowiem ci historię
o ciele i krwi
Tam w dole płonie ogień
Głęboko w rzece miłości

Z czasem przybiera to kształt erotyka, ale z klasą. Richie ma talent do pisania prostych tekstów, które nie są jednocześnie banalne.

Przyszedł czas na (dla mnie) najważnieszy po "Stranger in This Town" utwór. Uważacie, że Richie za mało się przed Wami otworzył? Gdy słucham "Father Time", to aż mi głupio, jak Sambora otwiera przede mną swoją duszę i wylewa cały swój żal na utraconą miłość. Jest to rodzaj modlitwy, dialogu z siłą wyższą.

Ojcze czasu
Nie mogłem sprawić by została
Nie mogłem znaleźć słów by to powiedzieć
Teraz musze żyć dniem wczorajszym
Ojcze czasu
Myślałem, że byłeś po mojej stronie
Myślałem, że utrzymasz naszą miłość przy życiu
Myślałem, że mogę ją zadowolić

Pojawiają się też słowa skierowane do Niej:

Zegar wciąż tyka, a ja nie przestaję myśleć o Tobie
Pukam do drzwi Twojego serca,
ale nie mogę się tam dostać

oraz...

Moje serce wciąż złamane,
moje ciało wciąż boli dla Ciebie
Nadszedł czas by zaczekać,
ale nie ma na co czekać

Na koniec słyszymy błaganie:

Ojcze czasu,
ona jest Twoim dzieckiem
Spraw by była moja
Ojcze czasu

Złość i żal słychać również w muzyce. Pięknej muzyce, pięknych solówkach.

Na koniec dostajemy "The Answer". Akustyczny utwór z klawiszami w tle, w którym Richie godzi się z całym światem. Zaczyna rozumieć, że życie musi przynosić czasami ogromny ból, który nas hartuje. Oddajmy jeszcze raz głos Samborze:

Teraz wiem, że odpowiedź nie ma dla mnie żadnego znaczenia
Będę żył chwilą
Cieszył się z tego co przyniesie mi życie
Chodź ze mną
Szukaj prawdy
tutaj na pewno nie znajdziesz kolejnego kłamstwa

I taka jest dla mnie ta płyta. Nie odpowiada na żadne pytanie, ale zmusza do refleksji nad własnym życiem. Aż dziw bierze, że nagrał ją gitarzysta Bon Jovi... Album w tym roku kończy 22 lata, a nic się nie zestarzał. Brawo Richie.

Pozdrawiam!

Koniec laby, czas się wziąć do roboty! - deja vu?

Myśl pierwsza: Czas na serio wrócić do pisania, przecież to lubię i nawet, gdy nie jestem w tym dobry, to mam wielką satysfakcję, gdy przeleję myśli na "papier". Muszę założyć nowego bloga!

Myśl druga: Zaraz... A może wskrzeszę coś, czemu poświęciłem trochę czasu, a szkoda by było z tego raz na zawsze rezygnować?

Zwyciężyła druga opcja. Dlaczego przerwałem pisanie na blogu, skoro tak się zarzekałem, że tym razem zepnę tyłek i w miarę regularnie będę umieszczał moje wypociny? Mógłbym zwalić winę na pracę, potem na szukanie pracy, potem znowu na pracę, na szkołę, itd.... Nawet nie skończyłem celebrować ćwierćwiecza Iry i tak po prostu się zmyłem. Wracam już po raz n-ty i serio postaram się, by był to powrót na dobre. Czy skończę Irę? W tej chwili nie, ale jak się tylko osłucham z najnowszym wydawnictwem, to kto wie? Za kilka tygodni może pojawi się część czwarta? Formuła się nie zmienia. Recenzje, przemyślenia, nowości, wydarzenia... Wszystko, co przykuje moją uwagę i będzie warte opisania, opiszę. Po to ten blog został kiedyś założony. Czy mam świadomość, że znowu będę pisał tylko dla siebie? Szczerze? W tym momencie mam to gdzieś. Artyści nagrywają płyty tylko dla siebie, to dlaczego ja mam rezygnować z pisania głupot? Jak dobrze pójdzie, to jeszcze dzisiaj opublikuję recenzję jednej z najważniejszych płyt mojego życia.

Pozdrawiam!