sobota, 27 kwietnia 2013

"There's no borderline..."

Są artyści, którym niewiele potrzeba by stworzyć przepełniony uczuciami utwór. Są artyści, którym wystarczy minimum treści by złapać za serce. Jest jeden taki człowiek, który w ciągu niespełna pięciu minut, za pomocą głównie instrumentów klawiszowych, opowiedział mi jedną z najbardziej wzruszających historii, która - założę się o wszystkie pieniądze tego świata - miała miejsce w niejednej głowie młodego mężczyzny idącego na wojnę. Wojna. Oklepany do bólu temat. Waters, Marillion, U2, Green Day, nawet Queen ('Hammer to Fall')... Każdy pisał o niej na swój własny sposób. Przeważnie wydźwięk był chłodny, wręcz agresywny. Mnie jednak ujęła inna forma przekazu. Subtelna, romantyczna... W 1982 roku, Chris de Burgh (ten od małpy w czerwo..., tzn. od 'The Lady in Red') nagrał na swoim albumie 'The Getaway' balladę pod tytułem 'Borderline'. Na pierwszy rzut oka (ucha?) zwykła balladka. Prosta konstrukcja, ze cztery akordy, forma wręcz minimalistyczna. Gdy doda się do tego tekst i interpretację Chrisa, utwór zyskuje zupełnie inny wymiar. Jak ja go odbieram? Jako najsmutniejsze wyznanie miłości, tęsknoty i żalu. Tutaj wojna jest tylko tłem. "Słyszę jak woła mnie mój kraj, lecz chcę zostać z tobą" - krzyczy bohater. Jest tylko pionkiem z którego uczuciami nikt się nie liczy. "To tylko chłopcy, i ja nigdy nie zrozumiem jak człowiek może widzieć mądrość w wojnie". Ma jednak nadzieję, że ukochana będzie na niego czekać... Słuchając tej piosenki, widzę przed oczami cholernie smutnego żołnierza, który ma świadomość, że już nigdy więcej nie zobaczy swojej ukochanej. Widzę człowieka, który idzie walczyć o... nawet sam nie wie o co. Czy historia ma swoje zakończenie? Oczywiście. Chris de Burgh cztery lata później dopisał ciąg dalszy, ale nie będę o tym już pisał. Internet nie gryzie.

Pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz