wtorek, 10 stycznia 2012

XXth Anniversary...

Jubileusze. Kto ich nie lubi? A jak jeszcze przychodzi okrągła rocznica wydania płyty, koncertu, czy grom wie jeszcze czego, to jest dobra okazja by poświętować. Ja uwielbiam rocznice, a to dlatego, że to świetny moment, by dany zespół daleko sięgnął pamięcią i przy pomocy pazernej wytwórni płytowej wydał wznowienie swojego jubilata wraz z jakimiś bonusami, które zwabią moją biedną kieszeń do sklepu. Deluxy, boxy, sroxy, hiper, uber wersje… Nawet to ładnie wygląda i lepiej się tego słucha, a jak wznowienie jeszcze trafi na vinyla, to klękajcie narody. W zeszłym roku mieliśmy nawałnicę takich wznowień. Niekoniecznie w ramach okrągłych rocznic, ale generalnie przeciętny Kowalski, który ma bzika na punkcie muzyki, musiał poświęcić kilka pensji by kupić przynajmniej 3/4 tego towaru.  Nie będę omawiał wszystkich wydawnictw, ponieważ szkoda mojego i Waszego czasu. Napiszę tylko o tych, które mnie urzekły, na które czekałem całe swoje krótkie życie… Znajdą się w tym towarzystwie płyty, za które dany zespół i wytwórnia dostaną po łbie, ale nie powinno być ich dużo. Wspomnę też o 20-latkach, które powinny były się ukazać w nowej wersji, a zostały najwyraźniej przez twórców zapomniane. Hmm… Ok. To do roboty.

Postaram się iść w miarę chronologicznie i będę pomijał płyty, które swoje wznowienia miały 3, 4 czy 5 lat temu. Granicą niech będzie 2010 rok, jako, że nie każdy musi umieć liczyć (nasi idole również).
Moi najwięksi bohaterowie, grupa Pink Floyd w zeszłym roku postanowiła zrobić naprawdę niezły prezent fanom. Przepakowali swoją dyskografię z boxu wydanego kilka lat temu do nowego, w ładniejszym (hmm…) opakowaniu, a trzy tytuły z tego pudełeczka postanowili wyróżnić najbardziej. Jako, że żadna z tych płyt nie obchodziła w 2011 okrągłej rocznicy, to wspomnę delikatnie o „Meddle”, która nadal ma tylko zremasterowany dźwięk i… tyle. Bardzo bym chciał, by panowie Waters, Gilmour i Mason się zdążyli jeszcze ogarnąć, bo „Animals”, które niedługo będzie obchodziło swoje 35-lecie, zasługuje na podobne traktowanie co „Dark Side of the Moon”, „Wish You Were Here” (najbardziej zmarnowany potencjał na rozszerzone wydanie…) i „The Wall”. Rush również postanowiło pokpić sprawę i za niemałe pieniądze wrzucił do trzech pudeł swoją dyskografię. Tutaj mamy na dodatek przypadek zespołu, który wyrzuca wszystkie swoje odrzuty. Gratuluję. Wiecie jak dopieszczać fanów. Nawet „Moving Pictures” w wersji rocznicowej nie przyniósł nic nowego poza hiper-bajer miksem na dvd i blu-ray’u. Ok. Jak ktoś ma odpowiedni sprzęt, to na pewno nacieszy się tym genialnym albumem, ale fajnie by było np. obejrzeć jakiś koncert. Przecież nie samym „Exit… Stage Left” człowiek żyje, a bootlegi swoje wady jednak mają. No ale trudno… Nie pierwszy i nie ostatni zmarnowany potencjał. Grupa Rainbow i nieodżałowani panowie Blackmore, Dio i Powell. Tutaj Pan w Czerni też poskąpił fanom i na jubileuszową „Risin’” zamiast dać coś koncertowego (a dostaliśmy dowody, że koncerty z tego okresu były epickie), to mamy trzy miksy na dwóch płytach plus mały rehearsal w postaci jednego utworu. Super! Mam nadzieję, że chociaż na „Down to Earth” (o ile doczekamy się wznowienia) będzie jakiś koncert z Bonnetem na wokalu.

Teraz zboczymy ciutkę z 2011 i cofniemy się na chwilę do 2010 w którym też wyszło kilka wartych omówienia wznowień, ale z jakichś dziwnych przyczyn pojawiły się rok wcześniej. Na pewno mega wznowieniem jest „Station to Station” Davida Bowie. Koleś po prostu zrobił świetną robotę. Największa edycja zawiera rema stery z 2010 i 1985 roku, EP-kę z edycjami singli oraz koncert z Nassau Coliseum z trasy promującej album. Dodatkowo dorzucił nam dvd z czterema miksami dla audiofilów. Wydaje mi się, że w taki sposób można pogodzić głodnych dodatków z głodnymi dźwięków. Podobnie zachowali się panowie z Duran Duran, którzy bez bawienia się w milion miksów dowalili ilością dodatków.  Ich debiutancki „self-named” album w wersji jubileuszowej zawiera b-side’y, dema, wersje nagrane dla radia BBC oraz kilka mixów bardziej na potrzeby dyskotek niż spragnionych „nowego podejścia do brzmienia”. Ofiarowali nam również do tego dvd, na którym mamy teledyski, występy telewizyjne, a na dodatek w internecie jeszcze czeka na nas koncert do ściągnięcia. Takie małe archiwum z tamtego okresu. Żeby było lepiej, to podeszli tak do wszystkich wznawianych płyt. „Notorious”, który również swoją przyspieszoną rocznicę przeżywał w 2010 doczekał się wręcz identycznego potraktowania. Bardzo ładnie.  Black Sabbath, którzy też od jakiegoś czasu bawią się we wznowienia, postanowili uhonorować (albo raczej Tony Iommi postanowił) „Seventh Star”. Fakt, z Sabbathami ma to mało wspólnego, ale Sanctuary podjęło się zremasterowania i dodania co nie co również do tej pozycji w ich dyskografii. Na drugim dysku dostajemy fragmenty jednego z koncertów z Ray’em Gillenem na wokalu, co stanowi ciekawostkę dla raczkujących fanów zespołu. Ogólnie muszę pochwalić rema stery Sabbathów. Może nie są super bogate, ale przyjemnie się na nie patrzy i jest co poczytać. Teraz kolej dowalić za zaprzepaszczenie szansy na świetne rema stery. Ladies and Gentelmen… The Roll…. A nie, jeszcze nie teraz… Bon Jovi! Zespół, który w swojej prawie 30-letniej karierze zagrał kilkanaście świetnych koncertów, wydając te najgorsze, a jak trafił się lepszy (chociażby Wembley z 1995), to okrojony z prawie połowy spektaklu. Zespół postanowił hurtem rzucić swoje Special Edition w 2010 roku (nawet świeżo wydaną Circle!!! – ale spoko… 25-lecie zespołu…) z dosłownie kilkoma dodatkami „live”. Fakt, niektóre są lepsze niż słuchane kilkanaście minut wcześniej w wersji płytowej, ale nie wierzę, że skoro mają rewelacyjną (moim zdaniem najlepszą) wersję „Wanted Dead Or Alive” która ukazała się na „Slippery When Wet”, to nie ma do tego reszty koncertu. To samo tyczy się każdej płyty. Cholera… Brakuje (nie… chyba nie ma wcale na rynku) wydawnictw dokumentujących okres od debiutu (jedynie koncert w Dżapanii) po „New Jersey” czy nawet „Keep The Faith”. Przepraszam…  poza fragmentami z trasy „Faith” wydanej na pierwszym wznowieniu (tylko rok po premierze wydania „Keep The Faith”!!!!! ROK!!!), to na video nie widziałem żadnego profesjonalnie nakręconego koncertu grupy, a bootlegi z trzęsącej się ręki mnie nie zadowalają.  Mamy za to jęczydupę Jona z trasy Crush, jakiejś akustycznej pomyłki, odegrania country-albumu i z trasy owej „Lost Highway”. Chłopaki dali dupy po całości, ale spoko. Mają komu podać rękę. Wracamy do 2011 i najbardziej spektakularnego spieprzenia rocznicy samego zespołu jak i kilku ich tytułów. Jej Królewska Wysokość, QUEEN! Jak można po królewsku dać ciała? Wydając to, co wszyscy już znają w nowym pudełeczku, z gorszą książeczką i bonusami, które… a, o tym wspomniałem na początku zdania. Panowie May i Taylor (Deacon jak wszyscy wiedzą, daaawno wycofał się z życia muzycznego) okazali się jeszcze na tyle bezczelni, że w tych pożal się boże bonusach, wcisnęli wersje koncertowe z... OFICJALNIE WYDANYCH KONCERTÓW! Mamy rodzynki, oczywiście, ale…  Są to rzeczy ogólnie dostępne przy których nie trzeba się wysilać, by znaleźć cały koncert, czy rarytasy nawiązujący do jednej niby-nowo-publikowanej-piosenki. Jedyny mały plus przypisuję im za film dokumentalny „Days of Our Lives” i piątkowy koncert z (niezasłużenie) osławionego Wembley dodany do odświeżonego wydawnictwa DVD „Live at Wembley Stadium”. Nawet antologia w postaci wielkiej księgi to kpina. Trudno. 40-lecie zdarza się raz i szkoda, że wyszła z tego taka siara… Ale lepiej się promować w amerykańskich idolach, czy na galach MTV z GaGą czy jakimś Lambertem (dobrze napisałem?).  Jako tako po łebkach sprawę załatwił Ozzy Osbourne w swoich wznowieniach, które mam nadzieję obejmą całą dyskografię. „Blizzard of Ozz” nie będę raczej komentował, ale przy „Diary of a Madman” się zatrzymam. Cieszę się, że mamy już coś więcej niż tylko dokumentujący tamten okres „Tribute”, ale czy nie fajniej by było wiedzieć z którego koncertu pochodzi dany kawałek na bonusowej płytce live? Książeczka też taka „krótko na jeża”… Ale nie mniej czekam na kolejne wznowienia.

Teraz gwiazda tego wpisu: rok 1991. O płytach wydanych 20 (teoretycznie już 21) lat temu napisano już wszystko. Wtedy ukazały się ostatnie (moim zdaniem) naprawdę najważniejsze tytuły. Niektóre zostały wznowione, niektóre nie. Burę powinni dostać panowie z Metalliki, którzy może chociaż trochę się zrehabilitują odgrywając swój czarny album na letnich festiwalach w tym roku. Axl Rose też w czapę winien dostać. Może nie uważam „Use Your Illusion” za najlepsze albumy Gunsów, ale czy to nie one wyniosły grupę na sam szczyt? Czy to nie wtedy ruszyli w swoje potężne jak cholera tourne? Co więcej, masa tych koncertów została profesjonalnie zarejestrowana, a dostaliśmy tylko Tokyo. Szkoda… Kolejna zmarnowana okazja by wyciągnąć kasę od fanów. To tyle z tych zaprzepaszczonych. Sporo albumów z 1991 zostało zremasterowanych wcześniej, więc o nich nie będę już mówił. Za to chętnie napiszę o tych, które udanie świętowały swoje 20-lecie. „Nevermind” Nirvany jest chyba tak ograną do bólu płytą, że dzisiaj nie musimy wcale jej słuchać. Po prostu znamy ją na pamięć, ale to co nam żyjący skład grupy przygotował, każe włożyć te wszystkie cudeńka do odtwarzaczy (cd i dvd) i jeszcze raz przeżyć piosenki, które niejednemu wywróciły świat do góry nogami. B-sidey, słynne tasmy Boomboxowe, ze Smart Studio, sesje dla BBC, koncert z Paramount Theatre w postaci audio i video (TAŚMA FILMOWA!!! Jakość epicka!), a dla ciekawskich mix Butcha Viga. W sporawym pudełku, z książką… No pięknie wydane wznowienie. Owacje na stojąco. U2 poszło krok dalej (łącznie z ceną wydawnictwa…) i na swojej najobszerniejszej edycji „Achtung Baby” nazwanej „Uber Deluxe Edition” dostajemy oprócz samego albumu, b-sideów i remixów, wydaną w 1993 roku „Zooropę” (bez nowej obróbki), przepakowany koncert z Sydney ’93 razem z dodatkami znanymi z „Zoo TV” (wszystko na dvd), wszystkie teledyski promujące płytę oraz pięć singli na winylach. To ze staroci. A co nowego? Film dokumentalny z 2011 roku, opowiadający historię „Achtunga” (bardzo ciekawy, polecam), interesującą wersję płyty, nie jakieś tam trzy pokrętła w lewo i dwa w prawo by głośniej bas brzmiał, tylko jakby to powiedzieć… wcześniejsze wersje piosenek? Na pewno brzmi to inaczej, czasami lepiej, jest surowiej, no po prostu świetnie się tego słucha. O książce, magnesowych duperelach czy kuleczkach nie ma sensu wspominać, ale jest jeden gadżet, który może ucieszyć fanatyków Bono. Replika jego muchowatych okularów. Śmieszna rzecz, ale na karnawał może okazać się jak znalazł, jeśli ktoś chciałby się przebrać za Boniastego. Hmm… To chyba koniec o rocznicowych wydaniach. Sporo płyt pominąłem, o niektórych i tak bym nie napisał... Uważam, że i tak się ładnie naprodukowałem, a większa ilość tekstu mogłaby pewnie uśpić. W następnym wpisie na 90% będzie o jednej (może trzech?) najlepszej według mnie płycie 2011 roku. Mamy czas podsumowań, więc dlaczego i ja miałbym się w coś takiego nie pobawić? Najlepsze CD, DVD, piosenka… Może być fajna zabawa.

Pozdrawiam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz