wtorek, 8 maja 2012

IRA - 25 lat. Cz. 1


Miał być ogromny wpis, ale pomyślałem, że nikt poza mną i tak tego nie przeczyta. Poza tym, dzieląc swoją pracę na kilka części (w zamyśle mam trzy, albo cztery), będe mógł chwilę posiedzieć nad swoimi wypocinami i zastanowić się nad tekstem. Drugim powodem jest to, że teraz mniej czasu poświęcam na słuchanie muzyki. Wróciło stare zamiłowanie do innego rodzaju rozrywki o której może tutaj napiszę (chociaż mój blog jest stricte o muzyce), mam masę zaległych książek do przeczytania (kupuję na potęgę, a potem to kurzy mi się na półce), no i troszkę czasu poświęcam też na inne rzeczy, które kompletnie tutaj nie pasują. Może przechodzę przez zmęczenie materiałem? O starych zespołach mogę pisać w nieskończoność, ale to musiałoby być coś naprawdę wyjątkowego, bym pokusił się o strzelenie wpisu, jakich jest milion w internecie. Nowa muzyka? Dla mnie to gówno nie warte jakiegokolwiek zachodu. Na pewno będę pisał o nowościach swoich ulubieńców (w tym roku nowe The Darkness i Marillion), ale nie z taką częstotliwością, jak mogłoby się na początku prowadzenia tego bloga wydawać.

Koniec pitolenia. Czas na właściwy temat wpisu.

Ira. Pierwszy, amerykański zespół w Polsce. Nikt przed nimi (no może Dżem?) i nikt po nich, nie grał w tak czystym, amerykańskim stylu. W tym roku stuknęło im 25 lat i wypada coś o nich wspomnieć. Ira od długiego czasu jest w moim topie polskich zespołów i myślę, że aktualna ich twórczość (mierna jak cholera) raczej tego nie zmieni. Nagrali co mieli nagrać. Co mieli namieszać, to namieszali. Ich wizytówką są albumy takie jak "Mój dom", "1993", czy "Znamię". Starczy, by stać się zespołem kultowym. Po czasach komuny, gdy jak grzyby po deszczu wyrastały zespoły śpiewające o wolności, Ira stworzyła wręcz swoją filozofię życia. W tych prostych, melodyjnych numerach, kryły się przeważnie proste teksty z prostym przekazem, które łykał przeciętny nastolatek. Wolność, miłość, marzenia, sprzeciw wobec hipokryzji. O tym śpiewał Artur Gadowski i to działało na świadomość ludzką. Śmiem twierdzić, że w latach 1992-1995 nie było lepszego zespołu rockowego w naszym jakże cudownym kraju. Co więcej! Od powrotu fonograficznego w 2002, koncertowo nadal są nie do pobicia. Szkoda, że forma koncertowa nie idzie już w parze z formą kompozytorską, ale chyba tylko jakiś chory utopista wierzył (a może nadal wierzy?), że Ira przez całą swą działalność będzie nagrywała albumy pokroju "Mój dom", czy "1993". Trzeba wziąć pod uwagę rozpad grupy w latach 1996-1997, późniejsze perypetie muzyczne poszczególnych członków (udana solowa kariera Gadowskiego), oraz oczywiście wyjazd do USA, gdzie panowie zarabiali na chleb malując mieszkania. To cud, że chcieli się znowu ładować w to szambo, zwane show businessem. Powrót mieli bardzo udany, o czym wspomnę w opisach płyt. A jak grupa prezentuje się dzisiaj? Cóż... Z klasycznego (czyt. "Mój dom") składu ostali się tylko Gadowski, Owczarek i Sujka. Po powrocie było jeszcze parę zawirowań, aż do czerwca 2005, gdy oficjalnie przyjęto Piotra Konca na drugą gitarę. Pierwszą, dzierżył od marca 2003, Marcin Bracichowicz. W takim zestawieniu grają do dzisiaj i nic nie wskazuje na to (chociaż operacja tarczycy Gadowskiego w 2005 mogła wszystko sknocić), by miało się coś zmienić.

Tyle ogółem, a teraz przejdźmy do rzeczy:


Co można powiedzieć o pierwszej płycie? Chłopaki za bardzo chcieli polecieć w klimaty Bon Jovi i Poison. Kompozycje są proste jak budowa cepa (nie żeby później takie nie były, ale...), teksty również niewymagające. Pod względem produkcji, ten krążek powinien być elementarnym przykładem, jak doskonale spieprzyć brzmienie i przy okazji spojrzenie na zespół. Po pierwsze primo: KTO WPADŁ NA GENIALNY POMYSŁ UŻYCIA YAMAHY RX5, MAJĄC RASOWEGO PERKUSISTĘ W OSOBIE WOJTKA OWCZARKA!? Rozumiem, że wilgoć w studio nagraniowym (garażu?) nie pozwalała na solidne odegranie partii bębnów, ale automat nigdy nie będzie dobrze brzmiał w zespole rockowym. NIGDY! Po drugie primo: klawisze? Really? Może gdyby były bardziej przemyślane, to nie miałbym odruchów wymiotnych, ale tutaj tak pasują, jak Adam Lambert do Queen. Po trzecie primo: piosenki, utwory, czy jak to tam nazwać, by zespołu nie urazić. Gdyby nie produkcja, gdyby nie klawisze, gdyby nie aż taka naiwność ze strony muzyków (ale który debiutant nie jest naiwny?), to "Ira" byłaby solidnym krążkiem z eleganckim fundamentem pod następną płytę. A tak? Większość ludzi uważa dopiero drugi album, za właściwy debiut. I wcale im się nie dziwię. Nie powiem, że nie ma tutaj dobrych kawałków. "Kiedyś będziesz moja", "Wszystko mogę mieć", "Zostań tu", "Srebrne sny", to nie są w żadnym razie kiepskie wypociny, ale dużo tracą podczas samego odsłuchu. Fajnie, że chłopaki ogarnęli się dosyć szybko i dokoptowali do składu Piotra Sujkę i (na początek) do studia Piotra Łukaszewskiego.


"Mój dom". Wyznacznik tego, co "irowe" i (przede wszystkim) co dobre. Już tytułowy rozwala czaszkę i każe ruszyć dupsko z fotela. Czy dalej jest gorzej? Pfff... Płyty idealne charakteryzuje brak słabych punktów, a tutaj Ira przyspiesza z każdą sekundą. Sujka z Płuciszem i Łukaszewskim (co by chłopy zrobili bez niego?) stworzyli świetny kompozytorski team. Gitary brzmią tak jak powinny (MIĘCHO!!!), Owczarek wreszcie może się wyżyć na swoim zestawie perkusyjnym, a głos Gadzia nabrał odpowiedniego pazura, który zrobił z niego jednego z czołowych wokalistów w Polsce. Kompozycje - jak już wcześniej wspomniałem - są IDEALNE. Takiej dawki energii nie da się znaleźć nawet na co piątym albumie rockowym. Czy są ballady? Poza "Nadzieją" raczej nie. "Nie zatrzymam się" to bardziej power ballada, jeśli i to nie jest zbytnio naciąganym określeniem. Spokojniejsze jest również "Nowe życie", ale tutaj panowie poszli w bluesa (nieudolnie, ale brawa za chęci), a "Twój cały świat" traktuję jako subtelną codę. Wspomniałem o energetycznej muzyce, to warto też wspomnieć o tekstach. Na drugim albumie Gadowski śpiewa o szarej rzeczywistości ("Mój dom"), pożądaniu ("Płonę", "Bierz mnie"), osobistych przemyśleniach ("Nie zatrzymam się", "Nadzieja")... Generalnie, patrząc przez pryzmat przebojowości, Ira nie nagrała (i nie nagra) już tak napakowanego hitami albumu. A jak można podsumować "Mój dom"? Głos pokolenia, rzekłbym. Głos pokolenia, z tym amerykańskim pierwiastkiem. Pierwiastkiem wolności.


Mówi się, że pierwsza płyta to kompilacja pierwszych lat, druga - udowodnieniem, że pierwsza nie była dziełem przypadku, a trzecia - ugruntowaniem swojej pozycji. W przypadku Iry, można patrzeć z przymrużeniem oka na te zasady. "Mój dom" ustawił ich na wiele lat i mogliby już wtedy skupić się tylko i wyłącznie na koncertowaniu. Całe szczęście, że chłopakom sodówa do głowy nie uderzyła i postanowili zrobić kolejny krok. "1993" w porównaniu do poprzedniczki, nie jest już wysypem hitów. Ba, nawet nie ma już tej lekkości. Panowie ewoluują w stronę heavy metalu i nie uważam, by było to złe. Piotrek Łukaszewski musiał być w swoim żywiole nagrywając swoje młócenie, a mnie pozostaje chłonąć te cudowne dźwięki. Po fantastycznej introdukcji, następuje prawie 13 minut ostrej jazdy. Jestem ciekawy, jaka musiała być mina przeciętnego fana Iry, gdy po wykuciu na pamięć "Mojego domu", dostał z mocnej piąchy w pysk słuchając nowego krążka? Nie ukrywam, że chciałbym na własnej skórze poczuć muzyczną przemianę Iry. Wracając do zawartości, po łojeniu, czas na odpoczynek. Sztandarowa ballada radomiaków - "Wiara". Ewidentnie chciano zrobić drugą "Nadzieję" i... cholera, wolę hymn Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (a co! Owsiak wiedział na co postawić). Po krótkim odpoczynku, wracamy do jazdy bez trzymanki. I to dosłownie! "Szatan" to już rasowy heavy metal. Z perspektywy czasu już wiem, że to była subtelna zapowiedź następcy "1993". Spokojny wstęp do następnego kawałka ("Ona"), może zmylić. Młócimy cały czas, ale matko! Cóż to za piękne młócenie! Zmęczeni? To teraz mamy okazję złapać trochę powietrza, ponieważ przed nami "Deszcz". Kawałek z jakichś względów kultowy. Dla mnie, typowa power ballada z ciekawym tekstem, ale nic więcej. "Taki jestem", utrzymany w ejsidisowym stylu, troszkę już zwalnia i chłopaki wracają do hard rocka. Mam wrażenie, że końcówka płyty jest już robiona na siłę. Nic bardziej mylnego. "Zew krwi" podtrzymuje główny styl albumu. Czad, czad i jeszcze raz czad. "Podróż" pomyslany był zapewne jako zapychacz i trochę odstaje od płyty, ale żeby traktować go jako minus? Nie. Typowy, optymistyczny rocker, przy którym można pomachać łbem. Album kończy się "Wyznaniem". Mój faworyt w katalogu power ballad Iry. Tekst, który można przypisać chyba każdej osobie na tym łez padole. Świetne melodie, świetna solówka Łukaszewskiego, świetny Gadowski (na tym albumie w ogóle jest bezkonkurencyjny), świetne zakończenie świetnej płyty. Czy jest lepsza od "Mojego domu"? Pod względem przebojów może nie, ale jako całość miażdży poprzedniczkę całą swą masą i ciężarem (dosłownie!). Brzmienie powala. Bas, gitary, perkusja. Wszystko jest na swoim miejscu, każdy ma swoje pięć minut. Jednym słowem: POZAMIATANE!


Na jesieni 1993 roku, warszawskie studio telewizyjne S-1 przeżyło istny wstrząs. Szefowie studia na tyle bali się zespołu i (co najważniejsze) publiczności, że kazano tym drugim nie ruszać się z miejsc (koncert na siedząco) aż do końca sztuki. Ależ naiwni ludzie... Oczywiście Gadowski szybko naprawił błędy muzycznych ignorantów ("Ej no, co jest z wami? Kto was przykleił do tych krzeseł?"), na co publiczność mogła znowu poczuć się swobodnie i odpowiednio reagować na muzykę Iry. Nie mam informacji na temat faktycznej długości koncertu, więc będe opierał się tylko na oficjalnej trackliście. Mamy tutaj "best of" w wersji live. Set zaczyna się od introdukcji "1991", a potem już z kopyta: "Mój dom", "Sen", "Nie zatrzymam się", "Kalifornia". Pojawia się pierwszy cover na płycie, "Oni zaraz przyjdą tu" ś.p. Tadeusza Nalepy i jego Breakoutu, w wersji heavy metalowej. Jest to jeden z najbardziej wdzięcznych kawałków do zagrania. Nawet jak nie umiesz grać na gitarze, to i tak nie da się tego spieprzyć. Czysty ideał. Później mamy "Adres w sercu" i chwila oddechu. Publiczność oczywiście daje z siebie wszystko co tylko potęguje energię krążka. "Płonę", "Deszcz", krótka zabawa Artura z publiką, "Sex" i dochodzimy do pierwszego magicznego momentu. "Nadzieja", odśpiewana od początku do końca przez publikę (zagłuszaną oczywiście przez Gadowskiego, ale na słuchawkach to nie ma znaczenia). Reakcje fanów oddają dobrze to, co już w tamtym czasie było wielkim przebojem, przez co jeszcze lepiej słucha mi się Iry z "długowłosowego" okresu. "Come Together" - kolejny podmetalizowany cover. Nie jestem może fanatycznym wielbicielem muzyki Beatlesów, ale mało mi podeszła wersja zaproponowana przez Gadzia i spółkę. Następne cztery kawałki to już ekstraklasa. "Twój cały świat", "Bierz mnie", "Wiara" i "Wyznanie". Teraz ciekawostka. Artur Gadowski tego dnia był ostro przeziębiony i był lekki niepokój o formę wokalną, ale pomijając kilka malutkich, ledwo słyszalnych dla przeciętnego zjadacza chleba wpadek, pokazał moc i myślę, że gdyby nie publiczność, to nie dałby z siebie wszystkiego. Słychać to właśnie w tych czterech kończących set kawałkach. Gadowski zmęczony, chory, czasami nie domagający, ale czego się nie robi dla wspaniałych fanów? Teraz pewnie ktoś zapyta (wiem, że nikt tego nie czyta, ale tak ładniej zdanie wygląda), "dlaczego to już koniec, skoro set ma jeszcze dwa covery?" A i tutaj kolejna ciekawostka. "Hey Joe" i "Honky Tonk Woman" to już nagrania bez udziału publiczności. Ten pierwszy chłopcy zdążyli jeszcze nagrać w studio S-1, ale cover Stonesów popełniono już w studio nagraniowym, podczas miksowania "Live", więc niech was nie zwiedzie publiczność obecna w obu kawałkach. Czy mogę jakoś podsumować pierwszą płytę koncertową w dorobku Iry, skoro wszystko napisałem wyżej? Na pewno jest to pozycja obowiązkowa dla fanów, a co ma zrobić przeciętny Kowalski? Wydaje mi się, że tamten okres lepiej reprezentują dziwadła firmy "Andromeda" w postaci dwóch składanek: "Złotych przebojów" i "Ballad".

Koniec części pierwszej.

Pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz